O jednej takiej, co zaorała wypożyczalnię z blockbusterami, czyli „Kapitan Marvel”


Jak bomba z innego świata spada Carol Danvers do wypożyczalni Blockbuster Video. Rozpirza sufit (chociaż nie szklany), obala regały z filmowymi hitami i dekapituje tekturowego Arnolda. Cudowna scena ‒ naraz żartobliwy metakomentarz, pstryczek wymierzony branży filmowej i babska deklaracja niepodległości w kinie akcji. Tylko czy aby nie na wyrost? Nie da się odmówić „Kapitan Marvel” sprawnej realizacji; to film przyjemny w odbiorze, kolorowy, przepysznie zagrany i jako pierwszy w MCU wrażliwy na kobiecą perspektywę. Ach, ale chciałoby się więcej. Chciałoby się drugiej „Czarnej Pantery”, nie kolejnego „Doktora Strange’a”.


Tekst zawiera spoilery.

Nie sarkam na to, że znów wkręca się nas w historię czyichś superbohaterskich początków. Akurat ten schemat twórcy zmyślnie przełamali wątkiem amnezji i manipulacji wspomnieniami, który może nie grzeszy oryginalnością, ale pozwala opowiedzieć o genezie bohaterki w nieco ciekawszy, mniej linearny sposób. Poza tym ‒ z ręką na sercu ‒ kto wiedział, kim jest Carol Danvers, zanim nasze drogie studio ogłosiło, że nakręci o niej film? Gniewam się natomiast na to, jak mało w „Kapitan Marvel” odwagi i artystycznego ryzyka. Takie tu wszystko bezpieczne i wyważone ‒ scenariusz, przesłanie, luzacki ton, sceny akcji i zwłaszcza estetyka. Te miasta Kree i statki kosmiczne jak z pierwszego lepszego SF, te obce, domyślnie pustynne planety pogrążone w ciemności, te pościgi przez miasto kręcone jakby z obowiązku, to obligatoryjne rozpierdalando w końcówce… Twórczego fermentu ani choćby nowatorskich rozwiązań nie stwierdzono, szczególnie że w pamięci żarzy się ciągle neonowy kabaret Taiki Waititiego i futurystyczna Afryka oraz chwytający za serce finał „Czarnej Pantery”. Nawet „Doktor Strange” miał te swoje odjechane lustrzane wymiary. „Kapitan Marvel” ma… No cóż, ma Carol Danvers.

A to prawie wystarczy, by zapomnieć o całej reszcie.

Jedenaście lat i dwadzieścia filmów ‒ tyle czekałyśmy, aż MCU przemówi do nas kobiecym głosem. Fajnie, że w końcu udało się ten głos odkryć, i fajnie, że jest on od razu tak mocny. Bystra, zabawna, waleczna, ale początkowo niepewna swojej mocy Carol to bez wątpienia bohaterka własnej historii: ma ciekawy charakter, sprawczość, własne problemy i wspaniałą siostrzaną relację z Marią i Monicą Rambeau. Naprawdę podziwiam to, z jakim szacunkiem przeniesiono tę postać na duży ekran; jak uważnie twórcy śledzili zmiany dokonujące się w niej w miarę, jak odkrywała własną przeszłość, i jak przytomnie unikali stereotypizacji, syndromu Mary Sue, męskiego spojrzenia i wszelkich pułapek, jakie czyhają na bohaterki w Hollywood. Osadzenie akcji w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku ‒ dekadzie grunge’u, trzeciej fali feminizmu i emancypacji kobiet w muzyce popularnej ‒ to też zacny pomysł, który w dodatku znalazł odbicie w ścieżce dźwiękowej. To ciesząca oko (i ucho) podróż w czasie, która przywołuje ducha buntu z tamtej dekady. A jeśli twórcy próbowali przy okazji ugrać coś na nostalgii widzów, to... zrobili to naprawdę subtelnie. Niedorzecznie wolne komputery, papierowe mapy, pagery, flanele i reszta nawiązań sprzed dwudziestu, trzydziestu lat to zabawne, klimatyczne ozdobniki, nie cel sam w sobie.

fot. Marvel Studios [*]
Najważniejsze jednak wydaje mi się to, że historia Kapitan Marvel to historia kobiety ‒ i prawdopodobnie nie byłaby taka sama, gdyby obsadzić w jej roli mężczyznę. Chodzi nie tylko o dyskryminację kobiet w amerykańskiej armii w latach osiemdziesiątych, istotną dla jej ziemskiej biografii. Jeszcze ważniejsze wydaje mi się wychowanie w kulturze, która nie lubi kobiecych emocji ‒ a już na pewno kobiecego gniewu ‒ i na wszelkie sposoby próbuje je stłumić i podważyć ich wartość. Jej alegorią jest w świecie Marvela zmilitaryzowana, silnie zhierarchizowana kultura Kree, która uczyniła z czystego intelektu boga i zarazem swój modus operandi. To tutaj przyszła Kapitan Marvel ciągle słyszy: kontroluj się, powściągnij gniew, emocje cię zgubią. I reaguje zaskakująco realistycznie ‒ próbuje się dostosować. Uwewnętrznia obce oczekiwania. Jak my. I tak jak my płaci za to wysoką cenę. Spięta, niepewna, ukryta za maską silnej kobitki i zarazem zredukowana do roli grzecznej podwładnej Carol wierzy, że musi zdławić uczucia, zlekceważyć wątpliwości i udowodnić, że zasługuje na moc, którą rzekomo powierzył jej mężczyzna. A nawet wtedy nie będzie jej wolno w pełni z niej korzystać. Paskudna sytuacja!

Jednak w miarę rozwoju opowieści wszystkie te przekonania zostają poddane weryfikacji i wówczas się okazuje, że kobiece emocje i gniew to nie słabość ‒ jak przyjęło się uważać w kulturze, którą tylko umownie nazywamy Kree ‒ ale pierwsza wskazówka, że coś rzeczywiście jest nie tak ze światem, w który uwierzyłyśmy. Uwielbiam te wszystkie momenty, w których Carol nieświadomie, jakby mimochodem dokonuje kulturowych transgresji (na przykład gdy zdradza, czyją postać przyjął dla niej Najwyższy Intelekt), bo odnajduję w tym własne doświadczenie ‒ doświadczenie norm kulturowych jako czegoś obcego, czegoś na zewnątrz mnie. Sytuacja naszej bohaterki u Kree przypomina mi sytuację kobiet w patriarchalnej kulturze, którą zamieszkujemy tylko na niby, udając zrozumienie dla reguł, które nigdy nie zapisały się głęboko w naszych sercach. Gniew ‒ dzięki niemu wiemy, że nasz dom jest gdzieś indziej (czy jest na Ziemi ‒ oto jest pytanie).

fot. Marvel Studios [*]
Ta metafora tylko zyskuje na sile, gdy poznajemy prawdziwy powód, dla którego Kree oczekują od Carol stłumienia uczuć i wyrzeczenia się pełni mocy. Jest nim strach przed jej siłą ‒ i przed utratą nad nią kontroli. To zupełnie inna opowieść niż ta, którą znamy z filmów o Thorze, Iron Manie, Kapitanie Ameryce czy nawet Czarnej Panterze. Tym mężczyznom nikt nie powie, że powinni wyrzec się mocy dla wspólnego dobra, że nie można im ufać*, że nie umieją nad sobą panować. Carol słyszy to codziennie. Tamtym moc należy się z racji urodzenia, jest darem od życzliwego mentora lub pochodną ich wykształcenia i wysokiego statusu materialnego. Nikt nie zakwestionuje ich prawa do niej, a gdyby nawet, to my, widzowie, zawsze wiemy, kto jest prawowitym władcą Wakandy albo co musi w sobie poprawić arogancki bóg, żeby stać się godny. Co do Carol nie mamy takiej pewności. Nie opowiadamy się odruchowo po jej stronie, może dlatego, że nasiąknęliśmy opowieściami, w których emocje rzeczywiście przeszkadzają bohaterowi w osiągnięciu biegłości w walce albo odkryciu jakiejś ważnej prawdy. W „Kapitan Marvel” jest inaczej; tu emocje są koniecznie do zrozumienia siebie i swojej mocy, podobnie jak poznanie własnej przeszłości i pogodzenie się z nią poprzez uhonorowanie własnych zwycięstw (jakże ważniejszych od lepiej zapamiętanych porażek!). I choć biografia Carol tak bardzo się różni od biografii jej kolegów po fachu, choć ona sama została uprowadzona i poddana praniu mózgu, a jej „życzliwy mentor” okazał się fałszywym przyjacielem, film nie robi z niej ofiary. I całe szczęście! To nie jest kolejna opowieść o skrzywdzonej kobiecie, która odnajduje w sobie siłę, żeby przeciwstawić się oprawcom. Dla mnie to opowieść o odzyskiwaniu zaufania do samej siebie. Swoich uczuć, wątpliwości i intuicji. Swojego gniewu.

Dlaczego to takie ważne? ‒ zapytacie. Ano dlatego, że my, kobiety, latami uczymy się w siebie wątpić. Czy aby nie przesadzamy? Nie nadinterpretujemy? Nie popadamy w histerię? Czy na pewno uwzględniłyśmy wszystkie punkty widzenia? Czy nikt nie poczuje się urażony? Carol mówi nam: kurdolić to! Jeśli czujemy, że coś jest nie tak, to zapewne mamy rację. A jeśli w głębi duszy się złościmy, to pewnie mamy powód. Może nas skrzywdzono. Może odebrano nam pamięć, przeszłość, przyjaciółki i świadomość własnej mocy.

fot. Marvel Studios [*]
Dlaczego zatem na razie jakoś nie słychać głosów kobiet, dla których „Kapitan Marvel” byłaby równie ważna, co „Czarna Pantera” dla czarnych fanów i fanek MCU? Może potrzeba czasu. Może film mówi nam po prostu to, co od lat dobrze wiemy. Może tym razem Marvelowi zabrakło pary, by skapitalizować gniew kobiet obecny już w sferze publicznej i wytworzyć atmosferę kulturowego przełomu. Mnie się jednak wydaje, że problem bierze się z wizualnego charakteru tego medium. Twórcy „Czarnej Pantery” dali czarnym widzom piękną, silną, wolną, kolorową, zróżnicowaną Afrykę, z której ci nareszcie mogli być dumni, zakorzenioną w przeszłości, ale dającą nadzieję na przyszłość. W „Kapitan Marvel” nie ma nawet skrawka równie sugestywnego obrazu, może częściowo dlatego, że trudniej byłoby znaleźć i odmalować coś łączącego w s z y s t k i e kobiety, ale przede wszystkim dlatego, że film ‒ powtórzę ‒ unika jakiegokolwiek ryzyka, także w warstwie estetycznej. W rezultacie to, co w nim wartościowe, jawi się jako oczywiste. A to przecież opowieść, w której kobieta wypowiada posłuszeństwo militarnej dyktaturze, otacza opieką uchodźców i powiada się strażniczką kosmicznego pokoju, a wszystko to z pomocą czarnoskórej kobiety, czarnoskórego mężczyzny, przybysza z kosmosu i kota.

Jeśli nie w warstwie wizualnej, to może w scenariuszu znalazłoby się miejsce na oryginalność. Ale nie, płonne nasze nadzieje! Jest jeden duży zwrot akcji, subtelny niby łupnięcie blasterem w czachę, a polegający na tym, że ci, co wydawali się źli, okazują się dobrzy, a ci, co wydawali się dobrzy, okazują się źli. Bohaterowie bardzo łatwo wpasowują się w bajkowe czarno-białe podziały, a przecież to jest, kurza stopa, opowieść o wojnie, w której tak powierzchownie rozumiane kategorie dobra i zła są co najmniej problematyczne. Nie, nie twierdzę, że Marvel powinien nam tu uderzyć w smętne tony z „Łotra 1” (o filmach stricte wojennych nie wspominam, bo to inny gatunek), ale na pewno nie zaszkodziłoby, gdyby robił więcej przeciwników w rodzaju Killmongera, a mniej w rodzaju Yon-Rogga ‒ najsłabszego ogniwa „Kapitan Marvel”. Grany przez Jude’a Law Yon-Rogg pełni w filmie funkcję fałszywego mentora, próbującego urobić Carol na swoje podobieństwo. To on, nie Talos, jest głównym antagonistą w tej historii. Jednocześnie jednak jest jedynym na Hali przyjacielem Carol ‒ a przynajmniej kimś, u którego nasza bohaterka może poszukać pomocy w środku nocy. Nie wiem, czy zawiniła chemia między aktorem a Brie Larson, czy twórcy odrobinę za bardzo przyłożyli się do mylenia tropów, ale nie wyczułam fałszu w ich pierwszych wspólnych scenach. Nieszczera wydała mi się dopiero przemiana Yon-Rogga w karykaturalnego złoczyńcę dwie godziny później. Ja wiem, że jego groteskowy koniec miał być świadectwem pełnego zwycięstwa Carol nad Kree i wszystkim, co reprezentowała w filmie ich kultura. Wiem też, że to, co uczynił jej ten niby-przyjaciel, woła o pomstę do nieba, i nie domagam się dla niego odkupienia. Ale byłoby miło, gdyby twórcy nie zapomnieli, że przed chwilą tych dwoje łączyła jakaś więź, nawet jeśli okazała się krucha. Bo o tym, żeby czarny charakter miał jakieś cechy charakteru i motywację poza urażoną dumą i źle ulokowanym poczuciem obowiązku, to pewnie nie ma co marzyć.

fot. Marvel Studios [*]
Może zresztą za dużo wymagam. Jak na razie stałym motywem recenzji „Kapitan Marvel” są zawiedzione oczekiwania ‒ i niespełnione nadzieje, że pierwszy w MCU film z superbohaterką w roli głównej okaże się wybitny, przełomowy, a już z całą pewnością i n n y. Bliskie jest mi takie myślenie, bo kobieca perspektywa w sztuce zawsze kojarzyła mi się z subwersją, reinterpretacją, wyłamywaniem się ze schematów. To błąd. Błąd wynikający być może z nie całkiem uświadomionego przekonania, że wchodząc na teren zarezerwowany dotąd dla mężczyzn, musimy być zylion razy lepsze, mądrzejsze i bardziej kompetentne, żeby uzasadnić swoją obecność. I filmy o nas też muszą takie być. Otóż nie muszą. Może ‒ jak rzekła Carol ‒ nie trzeba nikomu niczego udowadniać. Może prawdziwa równość będzie wtedy, kiedy Marvel wyprodukuje tyle samo przeciętnych filmów z superbohaterkami, ile wyprodukował ich z superbohaterami.

* To prawda, że „Wojna bohaterów” próbowała zasiać w nas wątpliwość, czy aby nie przydałby się nadzór nad superbohaterami. Przez jakieś piętnaście minut. Wszystko, co działo się później, udowodniło tylko niewydolność instytucji kontroli i pokazało, że najlepiej słuchać Steve’a Rogersa, jakbyśmy jeszcze tego nie wiedzieli.

  • Reżyseria: Anna Boden, Ryan Fleck
  • Scenariusz: Anna Boden, Ryan Fleck, Geneva Robertson-Dworet
  • Premiera: 8 marca 2019


4 komentarze:

  1. No cóż,kwestia gustu.Ja akurat fanką "Czarnej pantery" nie jestem a na "Kapitan Marvel"całkiem dobrze się bawiłam.Nie miałam wielkich oczekiwań,dostałam lekkie,fajne kino! I kot! Kot rządzi!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kot rządzi :) Ja też się dobrze bawiłam, bo to przyjemny film jest, tylko po dwudziestu podobnych z MCU już tak by się chciało obejrzeć coś więcej, ciekawiej, mądrzej. Ale nie wykluczam, że to mnie dopada zmęczenie materiału :P

      Usuń
  2. "Może ‒ jak rzekła Carol ‒ nie trzeba nikomu niczego udowadniać. Może prawdziwa równość będzie wtedy, kiedy Marvel wyprodukuje tyle samo przeciętnych filmów z superbohaterkami, ile wyprodukował ich z superbohaterami." - hmm, no właśnie to zdanie budzi pewną moją wątpliwość, bo w różnych konfiguracjach pojawia się w naprawdę wielu recenzjach "Kapitan Marvel", łącznie z moją. Tyle że ten, raczej nikt, łącznie z twórcami filmów typu "Sharknado", "Kobiety Mafii" czy romansów na Hallmarku nie mówi sobie "och, nakręcę dzisiaj film przeciętny". I przyznam, że mnie akurat w "Kapitan Marvel" brakowało sceny na miarę wychodzenia z okopów w "Wonder Woman", chociaż wiem że ta scena to feministyczny kicz i chociaż na obu filmach dobrze się bawiłam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, że... mam wątpliwości. Pewnie faktycznie nie mówią dosłownie, że nakręcą film "przeciętny", ale to przecież profesjonaliści, na pewno świadomie podejmują większość decyzji artystycznych (albo świadomie dopasowują się do tych podjętych przez Marvela/Disneya :<). Myślę, że jak najbardziej celowo postawili na znany schemat i tę cokolwiek nijaką stylistykę, które sprawdziły się wcześniej w opowieściach o superbohaterach i które polubiło wiele osób. Taka przeciętność musi być miła dla wytwórni, która boi się ryzyka, że nie zwrócą jej się ogromne koszty produkcji.

      Tak, mnie też brakowało w "Kapitan Marvel" jakiegoś takiego mocnego, symbolicznego obrazu, o którym człowiek nie zapomina między wyjściem z kina a powrotem do domu. Po cichu liczę, że kiedy Carol na dobre się rozgości w MCU, kolejne części jej historii dostaną się jakiemuś reżyserowi albo reżyserce, którzy będą pod tym względem odważniejsi :)

      Usuń