Z kamerą wśród wikingów, czyli „Morze Drzazg” Joe Abercrombiego


Cześć, czołem, dziś pomówimy o pokłosiu dnia, w którym Joe Abercrombie wziął zasłużony urlop od krwawych epopei o zemście i władzy, żeby napisać… krwawą epopeję o zemście i władzy. Trylogia „Morze Drzazg”, niby przeznaczona dla młodszych czytelników, niby wpisuje się w nurt young adult. To jednak przede wszystkim słodko-gorzka (ale przeważnie gorzka) opowieść o politycznych intrygach, koszmarze wojny, zachłyśnięciu się własną potęgą i o tym, jak władza najlepiej sprawdza charakter człowieka. Czego zresztą się spodziewać po autorze znanym Twitterowi jako Lord Grimdark?

Cokolwiek nieładnego zaraz tu napiszemy o tej młodzieżowej trylogii Abercrombiego, trzeba powiedzieć, że generalnie to solidna opowieść z wartką akcją, dowcipnymi dialogami i wiarygodnymi postaciami. Po prostu za każdym razem, gdy mam do czynienia z pisarstwem tego autora, myślę sobie: „Kurza stopa, to jest takie dobre, że mogłoby być lepsze!”. Również w „Morzu Drzazg” nasz Lord Grimdark daje się poznać jako ktoś, kto kapitalnie opanował swoje rzemiosło, ale jakoś nie kwapi się sięgać poza granice ‒ i ograniczenia ‒ literatury czysto rozrywkowej. To mistrz pistraszący wedle gotowej receptury, ze starannie dobranych, ale najzupełniej przewidywalnych składników fantasy i powieści young adult. Rezultat to mała czytelnicza uczta, która jednak pozostawia jakiś niedosyt i przeczucie, że kucharza stać na więcej.

Ot, weźmy światotwórstwo. Abercrombie nie próbuje wynaleźć koła na nowo, po prostu sięga do tradycyjnego kulturowego zaplecza fantasy i z grubsza rekonstruuje nieduży fragment Europy z czasów wikingów. Nie poprzestaje jednak ‒ i chwała mu za to ‒ na barwnych zapożyczeniach, ale tworzy spójny, wiarygodny świat o czytelnych, choć niekoniecznie sprawiedliwych zasadach, które szybko stają się zarzewiem powieściowych konfliktów. Surowy klimat północy, polityczne rozgrywki toczone za pomocą wojen, spisków i skrytobójstw, napięcie między starą a nową religią, wreszcie system wartości, w którym prym wiodą siła i honor ‒ wszystko zgrabnie się tu łączy i jest istotne zarówno dla fabuły, jak i dla konstrukcji postaci. Ale przecie chciałoby się więcej. Czemuż ten Lord Grimdark taki oszczędny w słowach? Czy naprawdę nic więcej nie zdradzi o Pierwszym z Miast, naturze Jednobóstwa i magii, której samo istnienie stoi pod znakiem zapytania (a wraz z nim przynależność „Morza Drzazg” do tradycyjnie definiowanej fantasy)? Najbardziej mi szkoda, że tak mało się dowiedzieliśmy o elfach, ich czarach i tajemniczym kataklizmie, który poturbował ten świat. Trzy powieści, tysiąc trzysta stron zagadkowych wzmianek i podsycania Gryzipiórowej ciekawości, a na koniec ledwie sugestia co do prawdziwej natury tego wymarłego ludu, równie znacząca co puszczenie oczka? Ładnie to tak trollować czytelnika, panie autorze?

Powodem tego światotwórczego skąpstwa nie jest jednak lenistwo czy brak umiejętności. Zwyczajnie dla Abercrombiego tworzenie i zaludnianie fikcyjnych krain to nie cel sam w sobie; to środek do celu. Po pierwsze, ubóstwo opisów i szczegółów daje jeszcze mocniej odczuć surowość tego świata srogich zim i bratobójczych wojen, którego pragmatyczni mieszkańcy nie wybiegają myślą dalej niż do przyszłego lata. Po drugie i ważniejsze, hartowana w śniegu i krwi niby-wikińska kultura, ze swoją apoteozą siły i przemocy oraz ściśle określonymi rolami płciowymi, ma stanowić wyzwanie dla naszych nastoletnich bohaterów, celowo skonstruowanych tak, by musieli popaść z nią w konflikt i w ten sposób dowiedzieć się czegoś ważnego o sobie. Mamy tu diablo bystrego księcia Yarviego, który z powodu kalectwa nie może wziąć udziału w wojennej orgii mordu i szaleństwa i w tradycyjny sposób zdobyć szacunku wojów. Mamy czupurną Zadrę Bathu, która pragnie zostać wojowniczką, choć tradycja nakazuje jej raczej szukać męża. Mamy jej przeciwieństwo ‒ szkolonego do wojaczki idealistę Branda, brzydzącego się przemocą. Mamy urodzonego zabijakę Raitha, który właśnie zaczął pojmować, że jest ledwie marionetką w rękach potężniejszych od siebie.

I tylko księżniczka Skara w pełni akceptuje wyznaczoną jej rolę społeczną. Co znamienne, jej historia, mówiąca o konieczności szybkiego dorośnięcia do sprawowania władzy, jest chyba najsłabszą w całej trylogii właśnie z powodu braku odpowiednio silnego konfliktu wewnętrznego. Problemy, z którymi zmaga się dziedziczka Throvenlandu, biorą się z zewnątrz i sprowadzają się do wygrania wojny w sposób, który będzie jak najkorzystniejszy dla jej ojczyzny. Jej strach, trauma oraz rozdarcie między miłością a obowiązkiem budzą może współczucie, ale fabularnie nie mają żadnych konsekwencji ‒ nie zagrażają jej celom, ponieważ księżniczka albo od początku potrafi sobie z nimi radzić, albo błyskawicznie się tego uczy.

To zaskakujące, bo z resztą bohaterów Abercrombie poczyna sobie po mistrzowsku i nawet stereotypowa w założeniach Zadra zmienia się pod jego piórem w ciekawą postać z budzącymi podziw zaletami i wiarygodnymi wadami. Podoba mi się też, że te opowieści o niezgodzie między jednostką a światem i wychodzeniu poza przypisaną rolę mają przeważnie pozytywne zakończenie i bynajmniej nie składają na barki młodych ciężaru walki z całym niesprawiedliwym światem (w czym, jak mi się zdaje, trochę za bardzo rozmiłowali się nam pisarze z nurtu young adult). Odkrycie własnej odmienności nie jest u Abercrombiego żadną katastrofą, nie odbiera bohaterom szans na przeżycie przygody, zawarcie przyjaźni ani znalezienie sobie miejsca w świecie, choć może to wymagać determinacji Yarviego, odporności psychicznej Zadry czy odwagi cywilnej Branda. Zacny przekaz!

Nie znaczy to oczywiście, że droga ku samopoznaniu jest tu usłana różami. Choć „Morze Drzazg” ma w sobie sporo tego charakterystycznego dla young adult gorzkawego optymizmu, pozostaje trylogią napisaną przez autora, którego nazwisko pada pierwsze, gdy ktoś rzuci hasło: „grimdark fantasy”. Rozstanie z bliskimi, zbyt wcześnie przyjęte brzemię władzy, utrata złudzeń, a nawet niewolnictwo ‒ pan Joe nie szczędzi swoim bohaterom przykrych przeżyć i przekonująco pokazuje, jak te doświadczenia kształtują ich charakter. Szczególne miejsce w ich biografiach zajmuje wojna, która nie ma w sobie nic z przygody czy honorowej walki, za to bardzo wiele z bezsensownej rzezi niewinnych, a także ze spektaklu podtrzymującego system władzy oparty na przemocy i bezwzględnym posłuszeństwie. Charakterystyczne, że większość z czarnych charakterów tej trylogii ‒ przede wszystkim Gorm i Yilling ‒ to bezwzględni ludzie miecza, nieodrodne (po)twory przesiąkniętej przemocą kultury, ceniący nade wszystko władzę i siłę równoznaczną z okrucieństwem. Abercrombie czasem pozwala im na odrobinę człowieczeństwa, nigdy jednak ich nie usprawiedliwia, co najwyżej pokazuje, że źródeł ich zła należy szukać w kulturze, w jakiej dorośli. Podoba mi się takie pisanie ‒ głęboko humanistyczne, piętnujące bardziej wadliwy system społeczny niż jednostki zwichrowane przez przemoc, której same doświadczyły i którą same stosowały.

Najważniejsze w „Morzu Drzazg” wydaje mi się jednak to, że na niemal równie złą drogę kieruje autor niektórych ze swoich bohaterów. Dzięki temu widzimy, jak niewiele dzieli od zatraty siebie tych, których naznaczyła Matka Wojna, i jak bardzo potrzebują oni kogoś, kto we właściwej chwili odważy się powiedzieć im: „nie”. Ta niepokojąco cienka granica pomiędzy bohaterami a złoczyńcami to bodaj jedyne, w czym trylogia Abercrombiego przekracza schemat gatunkowy powieści dla młodzieży. W tym nurcie dorastanie traktuje się często jak jakiś problem do rozwiązania ‒ wskazuje się w bohaterze wadę, z którą ten musi się uporać, przechodząc po drodze liczne próby charakteru, by w końcu odebrać odpowiednią lekcję, osiągnąć samoświadomość i w pełni rozwinąć swój potencjał. Pan Joe również wychodzi od tego schematu, ale kwestionuje obowiązkowe szczęśliwe zakończenie. Po pokonaniu własnych braków jego nastoletni bohaterowie nawet nie zbliżają się do doskonałości. Ba, można podejrzewać, że jeszcze przez wiele lat będą się zmagać z traumą wojenną czy własną naturą, która uległa pokusie władzy i przemocy... aż kiedyś, w jakimś sequelu, to oni staną się łotrami, z którymi będzie walczyć nowe pokolenie bohaterów.

‒ Ha! ‒ Splunęła w ogień [...]. ‒ Pewnego dnia zasiądziesz przy Czarnym Tronie jako Ojciec Yarvi.
‒ Ojciec Yarvi. ‒ Chłopak nerwowo obrócił się na stołku. ‒ Nie jestem dość mądry. ‒ Tak naprawdę chciał powiedzieć, że nie jest dość odważny, ale nie był dość odważny, aby się do tego przyznać [„Pół króla”, s. 13].

Świat, postaci, przesłanie ‒ to wszystko zalety młodzieżowej trylogii Abercrombiego. Gorzej z akcją, chwilami bowiem autor próbuje prześcignąć sam siebie, kosząc jak leci ekspozycję, opisy, introspekcje i wszystko, co mogłoby spowolnić tempo powieści i pozwolić czytelnikowi na chwilę oddechu, o namyśle nie wspominając. W rezultacie „Morze Drzazg” czyta się bardziej jak gotowy scenariusz serialu niż jak epicką trylogię fantasy. Na dodatek zagęszczenie akcji tworzy pozór, że dzieje się tu bardzo dużo, i gdy pod koniec wychodzi na jaw, jak prostą i w istocie przewidywalną historię opowiada nam Abercrombie, można się odrobinę rozczarować. Brakuje też czasu na przedstawienie bohaterów drugiego planu. Szkoda, bo nasz autor zaludnił go postaciami co najmniej równie interesującymi jak te, których przygody śledzimy na pierwszym planie. Zwłaszcza o Złotej Królowej Gettladu poczytałby sobie Gryzipiór więcej, bo to kolejna w trylogii postać wymykająca się stereotypowi, który początkowo wydaje się ucieleśniać. Najgorzej jednak ten brak autorskiej uwagi znieśli antagoniści, osobliwie zaś Yilling, który wyskakuje z kapelusza w trzecim tomie i o którym do końca nie dowiadujemy się niczego, co nie byłoby oczywiste już od pierwszej sceny. Reszta to też takie generyczne czarne charaktery, stworzone wyłącznie po to, by bohaterowie mieli się z kim zmagać. To pech, bo gdyby pan Joe powołał do życia nieco ciekawszych, mniej oczywistych złoli, może nie rozmiłowałby się aż tak w mądrościach w rodzaju: „Człowiek, który spełnia dobre uczynki, robi to dla własnego dobra” czy „Strumień zdarzeń nie zawsze płynie korytem, które zawczasu wykopaliśmy”.

To właśnie przez te niedostatki, a także przez wspomniane przywiązanie do gotowych receptur „Morze Drzazg” sprawia wrażenie napisanego i wydanego nieco pośpiesznie. Abercrombie w tej trylogii potrafi oczarować rzemiosłem ‒ znajomością ludzkiej psychologii, dyscypliną w cięciu zbędnych scen czy wprawą w stosowaniu konwencji powieści przygodowej i podróżniczej ‒ ale trochę brakuje mu wizji. Wiecie, tego czegoś, co odróżnia dobre opowieści od tych, które zapamiętujemy na długie lata. Może gdyby Yarvi, Zadra i spółka kroczyli nieco bardziej krętymi drogami, a zwroty akcji były trochę mniej przewidywalne. Może gdyby nie wszystkich łotrów spotkała zasłużona kara. Może gdyby pan Joe nieco odważniej zakwestionował schematy powieści dla młodzieży. Może wtedy Gryzipiór nie musiałby powtórzyć: „Kurza stopa, to jest takie dobre, że mogłoby być lepsze!”.

  • Cykl: Morze Drzazg
  • Przekład: Agnieszka Jacewicz
  • Wydawca: Rebis
  • Lata wydania: 2015-2016 (2014-2015)
  • Liczba stron: „Pół króla” – 398, „Pół świata” – 452, „Pół wojny” – 453


0 komentarze:

Prześlij komentarz