Wiedzieliście, że najlepsze imprezy są w Wintefell, ponieważ ciągną się w nieskończoność, a kto spróbuje wyjść, ten dostaje własny zamek? Oprócz tej niewątpliwie przydatnej wiedzy „Ostatni ze Starków” nie mają niestety wiele do zaoferowania — to odcinek przejściowy, w którym możliwie ekonomicznie scenarzyści przenoszą opowieść z jednego krańca na świata na drugi. Ach, ale oczekiwałoby się więcej od finału najpopularniejszej sagi w telewizji.
Tekst zawiera spoilery.
Spośród wszystkich odcinków ósmego sezonu, jakie dotąd widzieliśmy, ten najtrudniej ocenić. Z jednej strony wracamy do korzeni i tego, co smoki lubią najbardziej, czyli do spisków i krwawej walki o władzę, a nieuchronnie zbliżający się koniec siłą rzeczy przydaje mocy wszystkiemu, co się dzieje na ekranie, nawet jeśli nie dzieje się zbyt mądrze. Z drugiej — ożeż ty orzeszku, ile tu niepotrzebnej dosłowności, zaskakiwania na siłę i chodzenia na skróty. A zaczyna się tak niewinnie i całkiem przyjemnie. Do wtóru żałobnej wiolonczeli stronnictwa wilków i smoków, podzielone nawet w obliczu śmierci, z patetycznie przemawiającym Jonem gdzieś pomiędzy, żegnają poległych w bitwie pod Winterfell. Szkoda, że Theon, pośmiertnie obdarzony wilczą broszą przez pochlipującą Sansę — zacny gest! — nie spoczął w krypcie pod zamkiem (zdaje się, że zwolniło się tam ostatnio trochę miejsca). Ale i tak te pięć minut ze zmarłymi będzie bardziej poruszające niż kolejne trzydzieści, które spędzimy z żywymi.
Jak wiadomo, nic tak nie pobudza apetytu jak dobry pogrzeb, dlatego szybko przenosimy się na ucztę do Winterfell. Nie jest to dobra sekwencja, i to nie tylko nie dlatego, że widz czuje się podczas niej jak jedyny trzeźwy na imprezie z okazji zatrzymania zombie apokalipsy. Przede wszystkim
cumży się toto jak flaki z olejem i — wyłączając przeurocze spotkanie Sansy z Ogarem — marnuje cenne minuty na powtarzanie tego, co już znamy i wiemy (pogawędki Tyriona z Davosem i Branem, Tormundowe żarciki), podczas gdy rozmowy naprawdę ważne (pomiędzy Danką a Jonem czy Jaimem a Brienne) brzmią jak pisane na kolanie. Poziom dialogów w „Grze o tron” zawsze był nierówny, ale kiedy Jaime używa gorąca jako wymówki do zdjęcia koszuli przy dziewczynie, to ja marzę już tylko o tym, by ulotnić się z tej sceny w ślad za całym erotycznym napięciem. Zatrzymajmy się zresztą przy tym napięciu.
Czy ono rzeczywiście domagało się rozładowania, szczególnie w ten sposób? Coś w Gryzipiórowym serduchu buntuje się na myśl, że ta trudna, wieloznaczna, oparta na szacunku i zaufaniu więź, której doskonałą i być może jedyną potrzebną kulminacją było pasowanie Brienne na rycerkę, zmienia się na sam koniec w melodramat z utraconym dziewictwem i ucieczką kochanka o poranku (no dobrze, w nocy i parę dni później, ale wiecie, o co chodzi). Cieszę się jednak, że Jaime wraca na Południe — to dla niego dobre miejsce na ostateczny test charakteru (albo na śmierć, jeśli po drodze jednak zgubi zbroję scenarzysty), poza tym któż sprawi nam więcej radości, jeśli zaciuka Cersei?
|
fot. HBO / Fanpop [*] |
To jednak nie koniec okołołóżkowej dramy w tym odcinku, Gendry bowiem wybrał tak niefortunny moment na wyjście z uczty, że aż został mianowany lordem Końca Burzy, a do szczęścia brakuje mu już tylko dziewczyny. Abstrahując od tego, jak można uznać legitymizację bękarta poprzedniego króla za dowód wyjątkowego sprytu pretendentki do Żelaznego Tronu, muszę powiedzieć, że podoba mi się odmowa Aryi i to, jak jej podróż na Południe koresponduje z ucieczką Jaimego.
Oboje odnaleźli na Północy uczucie i coś w rodzaju odkupienia; oboje muszą to porzucić, żeby pozostać wiernymi własnej naturze — miłości do siostry u Królobójcy i zemsty u naszej czarującej zabójczyni. Zajecudnie! To kto pierwszy do Cersei?
Jako wyrobieni widzowie „Gry o tron”, zgodnie z najlepszą tradycją serialu, ignorujemy następnie prawa czasu i przestrzeni i nie robimy zdziwionego ryjka, gdy do komnat Winterfell wpada Bronn, magicznie ominąwszy wszelkie straże. Wygląda na to, że pomysłem twórców na najbardziej zaskakujące rozwiązanie konfliktu lojalności, w który wciągnęła naszego ulubionego najemnika lwia królowa, jest... nierozwiązanie tego konfliktu. Ajajaj, jak coś takiego mogło kiedykolwiek opuścić biurko scenarzysty? Bo przecież
ta scena nie wnosi zupełnie nic, nie rozwija postaci, nie wikła ich w prawdziwy konflikt, nie zmusza bohaterów do podjęcia niewygodnej decyzji o potencjalnie katastrofalnych skutkach (gdyby na przykład Tyrion obiecał skurczysynowi Koniec Burzy — o, to mogłoby być zarzewie problemu). Ot, Bronn okazał się takim słodkim draniem jak zawsze i zamienił wielki zamek na jeszcze większy. Nie szkoda czasu, drodzy scenarzyści?
|
fot. HBO / Fanpop [*] |
Na szczęście (?) przez resztę odcinka śledzimy rozwój głównego konfliktu.
Są w nim dylematy polityczne i moralne, zapowiedź zdrady i nawet zarys ciekawej opowieści, ale też dużo pośpiechu, pisania na skróty i zmuszania widza do brania na wiarę niektórych wypadków. „Pokonaliśmy ich, teraz musimy sobie radzić ze sobą” — rzecze Tyrion, ale łatwiej powiedzieć niż zrobić, szczególnie że nasze dziewoje z Północy nawet po bitwie boczą się na smoczą królową, co... zaczyna się robić nieco naciągane i męczące. Może dlatego, że na logikę stosunki obu stronnictw powinny się ocieplić po wspólnym zwycięstwie, a one pogarszają się bez wyraźnej przyczyny. Gdzieś tu zabrakło sceny pogłębiającej konflikt między Sansą a Danką, może przenoszącej go na bardziej osobistą płaszczyznę. Bez podbicia stawki decyzja o natychmiastowym wyruszeniu do Królewskiej Przystani i złamanie przysięgi danej Jonowi przez Sansę wydają mi się cokolwiek nieuzasadnione. Czemuż, ach, czemuż twórcy nie pokazali nam reakcji sióstr na wieść o prawdziwej tożsamości brata? To przecież moment ważny nie tylko dla postaci i relacji między nimi, ale i dla fabuły oraz zrozumienia motywacji głównych graczy.
Tak czy inaczej, Jon wyrusza z armią na południe tą samą drogą, którą niegdyś nie wrócił Ned Stark, a my dowiadujemy się, że flota Daenerys jest zrobiona z tektury. Żeby nie było — podoba mi się zasadzka Eurona, a błyskawiczne powalenie Rhaegala, znane też jako najmniej epicka śmierć smoka w historii kinematografii,
ma w sobie sporo tej bezwzględnej, chwytającej za gardło brutalności, za którą tak lubię książkową „Grę o tron”. Niestety pośpieszny, niestaranny sposób, w jaki pokazano te wypadki, bynajmniej nie przydaje im wiarygodności. Jakim cudem Danka nie zauważyła Euronowych okrętów? Jak to możliwe, że po kilku sekundach jej flota wygląda jak zmielona w tartaku? Czy smocze łuski zmieniły się w gumę? Ile słodkich szczeniaczków musiał Euron złożyć w ofierze mrocznym siłom, żeby teleportować się z Missandei do Królewskiej Przystani dosłownie ze sceny na scenę?
|
fot. HBO / Fanpop [*] |
Śmierć Rhaegala z kolei zasmuciła mnie tym, że twórcy przedłożyli szokowanie widza nad wymiar symboliczny opowieści, i to drugi raz w tym samym odcinku. Już tłumaczę. Spośród wszystkich gatunków to
fantasy najdonioślej przemawia językiem symboli i „Gra o tron” nie jest wyjątkiem; symbolika zwierzęca zawsze grała w niej dużą rolę. Wczesna strata Damy podkreśliła status Sansy jako czarnej owcy w rodzinie Starków, trzymane w niewoli i coraz bardziej dzikie smoki odzwierciedlały sytuację Dany w Meereen — i tak dalej. Dlatego kiedy Jon dosiadł Rhaegala, a zbiegło się to w czasie z informacją o jego targaryeńskiej krwi, był to przełomowy moment, który teraz, po śmierci jaszczura na drugim końcu Westeros, z dala od nowego jeźdźca, trochę nam się zdewaluował.
Nie tak mocno wszakże, jak przyjaźń Jona z Duchem. Wiecie, dałoby się pewnie obronić odesłanie wilkora na daleką północ, gdyby twórcy pokazali nam to jako symboliczny, bolesny moment (a może nawet błąd). Tymczasem Jon zachował się tak, jakby oddawał koledze nielubianego pupila na czas urlopu, co nie ma nic wspólnego z tym, jak znaczące powinny być dla Starków wilkory, a bardzo wiele z tym, jak niewiele wagi przykładają do tego panowie D. i D.
Śmierć smoka, wraz ze stratą Joraha i Missandei, pełni jednak ważną funkcję w fabule, ponieważ pogłębia desperację i despotyczne zapędy Daenerys.
Ta, która niegdyś przysięgła uwolnić świat od tyranów, sama staje się jedną z nich — i ta przemiana ma w sobie powagę i tragedię, której potrzebujemy w „Grze o tron”. Podobnie jak dylematy Tyriona, który kurczowo trzyma się poczucia lojalności i niedawno odnalezionego idealizmu, nawet kiedy zaczyna pojmować, że Westeros nie będzie szczęśliwe pod rządami jego królowej. Nie rozumiem tylko, dlaczego wszyscy są przekonani, że od despotycznej Targaryenki lepszy będzie niezdecydowany („powściągliwy” — mówią!) i niechętny władzy Jon, o którego rzekomych przymiotach więcej się mówi, niż je pokazuje (doskonały dowódca wojskowy? gdzie i kiedy?). Varys, skarbie, jak ktokolwiek w świecie Westeros może myśleć, że najlepsi władcy to ci, którzy nie pragną rządzić? Dziwię się, że Tyrion jeszcze nie wytknął eunuchowi, że po prostu chce mieć króla, który będzie uległy.
|
fot. HBO / Fanpop [*] |
Dziwię się też, że nikt nie mówi o trudności w udowodnieniu pochodzenia Jona i ukoronowaniu go na Południu, gdzie jest jeszcze mniej znany niż Daenerys. Jest to niestety symptom większego problemu, ciągnącego się za „Grą o tron” co najmniej od poprzedniego sezonu —
zawężeniu całego tego wielkiego, skomplikowanego świata stworzonego przez GRRM-a do Winterfell, Królewskiej Przystani i ewentualnie Smoczej Skały. Furda tam, że wynalazek teleportacji pozbawił nas jakiegokolwiek poczucia odległości czy upływu czasu w Westeros, przez co już nawet za bardzo nie lecę w pianę, kiedy bohaterowie pokonują cały kontynent w ciągu jednego odcinka. Żal po prostu tych wszystkich niegdyś pieczołowicie przygotowywanych lokacji — Riverrun, Bliźniaków, egzotycznych ogrodów Martellów, a nawet przydrożnych gospód — które jakby zniknęły z mapy Westeros wraz z zamieszkującymi je ludźmi i ich podmiotowością. Jakim cudem nikt nie zna imienia obecnego pana Końca Burzy? Dlaczego wsparcie nowego księcia Dorne nic już nie znaczy? Czemu to rzekoma konieczność utrzymania Północy — najbiedniejszego, najsłabiej zaludnionego regionu — w granicach Westeros miałaby determinować wybór władcy pozostałych sześciu królestw?
Jak się żyje południowcom pod rządami Cersei i czy naprawdę woleliby widzieć na tronie obcego modlącego się do starych bogów?
Wiem, wiem — na wszystkie te pytania odpowiedź brzmi: „nie ma czasu o tym mówić, zostały tylko dwa odcinki”. Ale może czas powinien się znaleźć. Jest coś nieprzyjemnie cynicznego w tym, że twórcy „Gry o tron” sięgają po zwykłych ludzi tylko po to, by pokazać ich jako niewinne ofiary gniewu smoka, a zupełnie nie dostrzegają w nich nie tylko politycznego podmiotu, ale po prostu tych, którzy cierpią z powodu kolejnej wojny o sukcesję. Oj, bardzo daleko odpadliśmy od „Pieśni Lodu i Ognia”, w której zawsze czytaliśmy o tym, jak te wszystkie frymuśne spiski u góry uderzały w tych na samym dole.
Koniec końców, nie jest to zły odcinek, a gdzieś w nim ukryta jest być może interesująca historia, nawet jeśli na razie opowiadana zbyt pośpiesznie i bez zwracania uwagi na szczegóły. Cokolwiek obejrzymy w ciągu dwóch tygodni, nie będzie to ani wielki finał Martinowskiej sagi, ani prawdopodobnie epickie zwieńczenie ośmiu sezonów serialu. Ale — Siedmiu, czuwajcie! — może będzie z tego chociaż przyzwoita opowieść.
- Reżyseria: David Nutter
- Scenariusz: David Benioff i D.B. Weiss
- Produkcja: HBO
- Premiera: 5 maja 2019