Od powagi uchowaj nas, Thorze, czyli „Thor: Ragnarok”


Moi drodzy, Taika Waititi właśnie zasłużył na miejsce w Walhalli. Nie wiem, jak u Was, ale u Gryzipióra na sali kinowej nie ustawały śmichy-chichy, neonowe kolory nadawały jak Troskliwe Misie na haju, Loki psocił, Hulk trzaskał, Cate Blanchett w roli bogini śmierci bawiła się prześwietnie, a ścieżce dźwiękowej królowali Wszechdziadkowie Zeppelini. Słowem, dostaliśmy dokładnie to, na co liczyliśmy: fantastycznie zrealizowany, zabawny i w dużej mierze autoironiczny film superbohaterski. Sąsiedzi z sali kinowej potwierdzą, że przez cały seans fanowskie serce Gryzipióra kwiliło z radości. A potem, już w drodze powrotnej, chmury czarne się zebrały, mrok nastał – i w Gryzipiórze obudził się krytyk. No i krytyk przemówił, choć nikt go, kurka wodna, nie prosił.


Tekst zawiera spoilery.

Zacznijmy od faktów. „Thor: Ragnarok” to najfajniejsze, co można zrobić w konwencji filmów superbohaterskich z MCU. Jej szczytowe osiągnięcie, jeśli chcemy być górnolotni. Po pierwsze, chłonie się toto wszystkimi zmysłami – te wariackie kolory, ten deliryczny montaż, tę (wreszcie) porządną ścieżkę dźwiękową, w której udało się pożenić elektronikę, podniosłe chóry i gitarowe naparzanki. Po drugie, „Ragnarok” najlepiej dowodzi, ile radochy można czerpać z rozległego kinowego uniwersum, ile gagów inscenizować, ile mrugnięć okiem posyłać w stronę zorientowanego widza. Naprawdę jesteśmy już bardzo blisko etapu, na którym kolejne filmy będzie można kręcić z samych tylko odniesień do poprzednich części i popkultury, takiej małej samobieżnej maszynki do robienia pieniędzy intertekstów.

Taika potrafi się aluzjami świetnie bawić, ale, kurczę, czasem wyciska z tej maszynki ostatnie soki. Mina Lokiego na widok zielonego mistrzunia Saakaru – cud, miód i orzeszki. Powtórzenie manewru z finału „Avengers” – trochę za dużo. No a mściwy okrzyk Lokiego to już – jak mawiali starożytni Grecy – overkill. Przynajmniej dla Gryzipióra, który wolałby chyba, żeby podobne odniesienia dodawały filmowi smaku, a nie stanowiły główne danie. Chyba. Całe to piętrzenie cytatów, podśmiewanie się z konwencji, rozpirzanie humorem momentów, w których spodziewalibyśmy się patosu i śmiertelnej powagi, sprawia bowiem, że najnowszy „Thor” mniej więcej do połowy jest wyśmienitą parodią filmu superbohaterskiego (w tym najbardziej pozytywnym sensie). Niestety oprócz radosnej zabawy próbuje też opowiedzieć jakąś historię. I tak film, który sam siebie nie traktuje poważnie, domaga się od widza, by potraktował poważnie przynajmniej część jego warstwy fabularnej. Wtedy właśnie zaczynają się problemy.

fot. Marvel Studios
Znowu, znowu, ZNOWU nie udał się Marvelowi czarny charakter. Odmieniona nie do poznania Cate Blanchett wygląda zjawiskowo w roli uciekinierki z gotyckiej pikiety w obronie jeleniowatych i oczywiście kradnie każdą scenę, w której się pojawi, bo to Cate Blanchett. Tylko cóż nam po fantastycznej aktorce, kiedy nie bardzo jest co grać? Backstory Heli więcej i ciekawiej mówi nam o Odynie niż o samej bogini śmierci, która jest... żadna? Gdyby nie twarz Cate i fajne wdzianko, byłaby po prostu kolejnym bezbarwnym złolem z piekła rodem (tym razem dosłownie). Jest to o tyle przykre, że gdzieś tam, hen w tle, mignęła Gryzipiórowi taka naprawdę interesująca Hela. Hela, która jest reliktem dawnej, krwawej epoki w dziejach Asgardu i dlatego nie bardzo rozumie, jak zmienił się świat, od kiedy smokey eyes wyszły z mody. Której dzieje są dowodem na to, jak odwracają się oceny moralne w zależności od tego, kto spisuje historię. I której repertuar supermocy wykracza poza zniewalające uśmiechy i wyciąganie z rękawa kilkudziesięciometrowych sztyletów, do stu piorunów!

Obok tego komiksowego zła pojawia się jednak także to nudne, banalne, które możemy spotkać znacznie bliżej domu niż leży Asgard. Eomer Skurge, mały człowieczek próbujący udowodnić swoją wartość poprzez identyfikację z kimś potężniejszym, mógłby być prawdziwym złoczyńcą tego filmu. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że znalazł się w nim głównie po to, żeby umożliwić ekspozycję, inaczej mówiąc, żeby Helcia miała komu objaśniać swój Niecny Plan Przejęcia Władzy nad ŚwiatemÔ. To tanie zagranie, ale z (niewykorzystanym) potencjałem, bo w ten sposób Skurge stał się poniekąd odpowiednikiem widza w świecie filmu. Szkoda, że twórcy ulżyli mu tą heroiczną śmiercią w finale. Gryzipiór pozwoliłby mu wtopić się w falę uchodźców i odejść, tak jak pozwolono na to wielu podobnie bezimiennym zbrodniarzom w naszej historii. No ale Gryzipiór od patosu woli gorzki realizm, co chyba nie robi z niego dobrego widza filmu superbohaterskiego.

fot. Marvel Studios
Na szczęście reszta ekipy ma mniej problemów z zachowaniem trzech wymiarów. Jak już Taika Waititi trafi do Walhalli, to niech go tam posadzą na tronie z zeszklonych fanowskich łez za wydobycie maksimum talentu komediowego z Chrisa Hemswortha (kto by pomyślał?), Marka Ruffalo i Toma Hiddlestona. Honorowe miejsce po prawicy Taiki przypadnie temu, kto pisał dialogi – żywe, dowcipne, bezbłędnie puentujące każdą zabawną sytuację. Sam Gromowładny został ujęty w cudzysłów jako ten szlachetny i potężny ponad ludzkie wyobrażenie bohater, któremu ciągle zdarzają się komiczne wpadki i którego liczne wady – porywczość, arogancja, próżność (ten pisk na widok ustrojstwa do ścinania włosów!) – są niewyczerpanym źródłem uciechy i... sympatii widzów. Polubił Gryzipiór takiego niedoskonałego, trochę umownego Thora.

Polubił też, czego się nie spodziewał, Walkirię – żywy dowód na to, że w filmach Marvela jednak da się stworzyć interesującą kobiecą postać drugoplanową o silnej osobowości. (Swoją drogą to ciekawe, jak z miejsca budzą naszą sympatię bohaterowie, którzy wytaczają się z pojazdu z pustą butelką w ręku). Jeśli zastanawiacie się, czy ogłoszona przez Tessę Thompson biseksualność Walkirii znalazła w filmie jakiś oddźwięk, to odpowiedź brzmi oczywiście „nie”. Tak Gryzipiór przeszedł od „jeeej, pierwsza nieheteroseksualna bohaterka w MCU” do „eeech, przynajmniej nie kazali jej romansować z Thorem”.

fot. Marvel Studios
Żeby nie było: są też w „Ragnaroku” – głównie w pierwszej połowie – dobrze napisane poważniejsze sceny, wydobywające na wierzch już to gniew Thora po śmierci ojca, już to pragnienie akceptacji Lokiego, już to strach Bannera przed swoją zieleńszą połową. Ba, jest nawet scena, przy której Gryzipiór na serio się rozczulił – ta, w której Thor uspokajał Hulka kołysanką. Nie spodziewał się takiej delikatności po bohaterach Marvela. Problem w tym, że... żywioł komiczny i dramatyczny nie są w tym filmie dobrze wyważone. Przynajmniej zdaniem Gryzipióra. Przynajmniej w trzecim akcie. Najbliżsi równowagi byli twórcy na początku, gdy sceny były najdłuższe, akcja jeszcze nie gnała na łeb, na szyję, a emocje miały szansę wybrzmieć (vide: śmierć Odyna). Akt drugi to radosna komedia, finał natomiast... Pamiętacie, jak Gryzipiór napisał, że to film, który sam siebie nie traktuje poważnie, a momentami oczekuje tego od widza?

No więc w finale mamy zagładę Asgardu – sprawę trochę, kurczę, smutną, nawet jeśli tłem wydarzeń jest most z tęczy. Wpisanie do scenariusza takiej katastrofy zakłada, że widzowie choć odrobinę się nią przejmą. Tymczasem chaotyczny sposób, w jaki nakręcono tę sekwencję, właściwie nie pozwala jej przeżyć ani bohaterom, ani widzowi. Tu giną niewinni Asgardczycy, tam Banner przygrzmocił w Bifrost, tu ktoś poświęca się heroicznie, ale już rozbrzmiewa „The Immigrant Song” i zaczyna się pranie po pysku w rytmie teledysku. Nawet scenę, w której Thor i Loki spoglądają ponuro na swój płonący dom, twórcy postanowili rozładować żartem. Tak jakby montażysta dostał jakieś specjalne instrukcje, zgodnie z którymi śmiech na sali ma rozbrzmiewać nie rzadziej niż co piętnaście sekund.

fot. Marvel Studios
Ewidentnie Taika najlepiej czuje się w swoim obłąkanym kabarecie, w którym wielkie, przełomowe wydarzenia jak upadek Asgardu stanowią elementy obce. Podobnie jak rozwój psychologiczny bohaterów. Thor dorasta do roli Wszechojca, a Loki odnajduje własną drogę wiodącą ku bohaterstwu, ale wszystko to rozgrywa się tak bardzo w tle, że ledwo daje się wyłuskać z tego obłędnie kolorowego miszmaszu. Banner dostał swoje pięć minut i zwierzył nam się ze strachu przed Hulkiem, ale gdy przyszło co do czego, zarył nosem w tęczowy most. Dowcip przyćmił moment, w którym wszystko – od muzyki po montaż – powinno krzyczeć, że oto bohater pomyślnie przeszedł próbę i pokonał lęk. Albo taka niby prosta sprawa: w jednej z ostatnich scen Thor żartuje, że gdyby Loki przyszedł do niego we własnej osobie, musiałby go przytulić. Okazuje się, że Loki to właśnie zrobił. I co? I nic. Cięcie wypirza nas w bezbrzeżną kosmiczną otchłań. Tego rodzaju zabiegi sprawiają niestety, że przez większość filmu Marvel diluje nam głównie płytkie emocje w technikolorze.

Nie oznacza to, że „Ragnarok” powinien być poważniejszy. Wręcz przeciwnie – wtedy, gdy uderza w podnioślejsze tony, popada w banał i robi się nieznośnie przewidywalny. Jak w tej finałowej rozmowie Thora z ojcem, która powinna stanowić moment kulminacyjny ciągnącego się przez trzy filmy wątku ich trudnej relacji, a poprowadzona została tak sztampowo, że bez problemu można odgadnąć kolejne kwestie dialogowe.

fot. Marvel Studios
Czego zatem zabrakło do szczęścia temu cudownemu dziecku MCU? Gryzipiór zaryzykuje, że artystycznej swobody. „Ragnarok” to finał trylogii, a takie miejsce w uniwersum zobowiązuje – pewne wątki wypada domknąć, pewne wydarzenia trzeba wprowadzić w ruch, by dowiozły nas do przyszłorocznych „Avengers”. W dodatku Marvel ciężko sobie zapracował na opinię producenta schematycznych filmów i nie da jej sobie łatwo odebrać. Wciąż musi tam pokutować przekonanie, że dobrze, gdy fabuła opowiada o ratowaniu świata, a najlepiej całego kosmosu. Koniec końców „Ragnarok”, który tak błyskotliwie obśmiał konwencję filmu superbohaterskiego, okazał się tej konwencji zakładnikiem.

A gdyby tak zamiast „Thora: Ragnaroku” powstał jakiś „Thor: The Asgardian Guide to the Galaxy”, w którym Thor i spółka ot tak zwyczajnie dyrdają autostopem przez galaktykę? Niezobowiązujący komediowy film drogi, którego akcja rozgrywa się zupełnie na uboczu superbohaterskiego świata? Gryzipiór ma wrażenie, że Taika Waititi właśnie w takich kolorach widział swój film. Kolory się zachowały, ale obrazek nie jest niestety tak idealny, jak mógłby być.

  • Reżyseria: Taika Waititi
  • Scenariusz: Eric Pearson, Craig Kyle, Christopher L. Yost
  • Premiera: 25 października 2017


14 komentarzy:

  1. Miałam iść w piątek, ale choróbsko mnie dorwało. Poprzednie filmy o Thorze były niezadowalające, więc wciąż liczę, że ten mi się spodoba. Przynajmniej teraz wiem, żeby nastawić się bardziej na czystą zabawę i nie liczyć na rozwinięcie ważnych i poważniejszych wątków. Humor Waititi w „Co robimy w ukryciu” mnie zachwycił, więc liczę na przyjemną rozrywkę :D
    Szkoda tylko tego czarnego charakteru, szczególnie że dorwali do tego genialna Cate.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno to wymarzony film dla wielbicieli poczucia humoru Waititiego, więc nie powinnaś się zawieść :) Zdecydowanie trzeba się nastawić na czystą zabawę i - sądząc po bardzo pozytywnych opiniach - może to było właśnie to, czego Thor potrzebował. Choć mnie trochę refleksji brakowało.
      Zdrowiej szybko!

      Usuń
  2. Właściwie to się z tobą zgadzam. Ale i tak pójdę raz jeszcze (dla Matta Damona). I może na DVD Thor przytuli Lokiego #teamLoki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy pogniewam się bardziej, jak przytuli na DVD (czemu nie w wersji kinowej?), czy jak nie przytuli :< To kluczowa sprawa!

      Usuń
  3. We wtorek wybieram się do kina na Thora i już nie mogę się doczekać i już przebieram nóżkami :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A może wystarczy zrobić adaptację "Długiego mrocznego podwieczorka dusz"?

    OdpowiedzUsuń
  5. Thora jeszcze nie widziałem - ale raczej się na niego wybiorę. Nie przepadam za konwencją filmów MCU (z drobnym wyjątkiem dla Strażników Galaktyki), a ten chyba uosabia wszystko czego w nich nie lubię. Tak na marginesie chciałem bardzo polecić ci Blade Runner'a 2049, to w mojej opinii jeden z najlepszych filmów tego dziesięciolecia. Jestem bardzo ciekawe jakbyś go odebrała i czy by Ci się spodobał.
    Pozdrawiam
    J.K.K.L

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam! Mimo problemów, to naprawdę jest jeden z najlepszych filmów z MCU.
      Chciałam właśnie napisać coś o tym, jak to Ragnarok jest filmem stworzonym dla fanów Strażników, ale to chyba nie jest takie proste. Koncept niby podobny - dowcipny, kolorowy film superbohaterski w kosmosie - ale poczucie humoru mocno różne, więc mnie na przykład Strażnicy męczą, a Thor zachwyca. Ciekawam, czy u Ciebie będzie na odwrót :) (Oby nie!)
      Blade Runner 2049 czeka cierpliwie w kolejce, trochę mnie zniechęciły recenzje, ale chyba dotrę w tym tygodniu. W końcu. Tak myślę.

      Usuń
    2. Zniechęciły recenzje? Toż to jeden z najlepiej ocenianych filmów roku! Prawie wszystkie opinie (w tym i moja dostępna wiadomo gdzie ;) ) skrajnie pozytywne.
      A Thora... No cóż, pewnie kiedyś zobaczę. Komediowo-poważny(poważny to mało odpowiednie sformułowanie, chodzi o filmy traktujące się w jakiś sposób serio i mówiące w teorii o poważnych sprawach) styl MCU jakoś nigdy do mnie mocno nie przemawiał.

      Usuń
  6. Kolorowy miszmasz-dobre określenie.Dobra zabawa,ale czegoś zabrakło.Szkoda.
    Twoja recenzja jest bardzo fajna.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  7. Dawno nie wychodziłem tak zażenowany z kina jak po najnowszym Thorze. Ten film jest straszny! Może prezentuje humor trochę wyższy niż Strażnicy galaktyki 2, ale to nie ratuje go. Ragnarog nie może być komedią. To brautalny, okrutny i pesymistyczny mit o końcu świata. Za prezrobienie go na głupawą komedię reżyser winien trafić do Niflheim.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I zostać tam skazany na dożywocie z Helą? Kto by nie chciał ;) Nie, serio, nie dopatrywałabym się w tym filmie związków z autentycznym Ragnarokiem. Pod tym względem to tylko radosny kolorowy bajzel posklejany z chaotycznych odniesień. Tyle że zabawniejszy niż oryginał.

      Usuń