Jak zdradziłam Disneya, czyli nostalgicznie o „Księżniczce Mononoke” ze studia Ghibli


Wczoraj Gryzipiór skończył dwadzieścia osiem lat. Zadumawszy się nad tym wyczynem, stwierdził, że potrafi całkiem dokładnie wskazać moment, w którym zaczął uważać się za dorosłego odbiorcę kultury. Moment ten, ryt przejścia można by rzec, zawdzięcza Gryzipiór przypadkowi – a właściwie wpadce tłumaczeniowej. We wrześniu 2000 roku na ekranach jedynego wtedy warszawskiego Multikina zagościł film o obiecującym tytule „Księżniczka Mononoke” i choć animacja wydawała się nieco dziwna, Gryzipiórowe serce, którym niepodzielnie władał wówczas Disney, natychmiast zapragnęło udać się na salę kinową, żeby poznać losy kolejnej królewny, która sama nie wie, czego chce. Jakże się zdziwił, gdy zamiast słodkiej baśni obejrzał brutalne anime o upadku bogów, cenie rewolucji przemysłowej i wychowanej przez wilki dziewczynie, która ani nie ma na imię Mononoke, ani nie jest księżniczką, no chyba że demonów (w języku japońskim mononoke to właśnie demony, potwory albo mściwe duchy). Zdziwił się i zachwycił.


Tekst nie chciał napisać się bez spoilerów.

Jeśli poszukacie w Internecie recenzji „Księżniczki Mononoke” i zassiecie już wszystkie możliwe wersje wyrażenia „szczytowe osiągnięcie japońskiej animacji”, prędzej czy później natkniecie się na dwie informacje. Po pierwsze przeczytacie, że akcja filmu studia Ghibli rozgrywa się w okresie japońskiej historii nazywanym Muromachi (1336-1573) – czasie wielkich politycznych niepokojów, ale i gwałtownego rozwoju cywilizacyjnego. Czy i w jaki sposób Hayao Miyazaki komentuje przeszłość Kraju Kwitnącej Wiśni – tego Gryzipiór ustalić się nie podejmuje, ponieważ z jego ograniczonej europejskiej perspektywy „Księżniczka Mononoke” mogłaby dziać się gdziekolwiek i kiedykolwiek, podczas chrystianizacji Polski, kolonizacji Ameryki albo i industrializacji dziewiętnastowiecznej Europy. To film, który ogląda się jak baśń czy mit, czy też bezczasową fantasy opowiadającą językiem symboli o problemach każdej ery w dziejach człowieka, w której dochodzi do wielkiej zmiany cywilizacyjnej.

Po drugie przeczytacie, że Miyazaki wyprzedził swoją epokę, podejmując już w połowie lat 90. ubiegłego wieku temat niszczenia przyrody w imię rozwoju gospodarczego i w ogóle apelując o większy szacunek dla natury. To proekologiczne przesłanie oczywiście jest w filmie obecne, nie może być inaczej, skoro fabuła kręci się wokół walki rozrastającego się Żelaznego Miasta ze strażnikami lasu, tytułowymi duchami i pradawnymi bestiami. Ale to nie to przesłanie zachwyciło niegdyś nieopierzonego gryzipiórka, który obejrzał film ponad swój wiek. Zrobiła to opowieść rozgrywająca się o poziom głębiej – opowieść o konflikcie starego i nowego świata, pełna takiego fatalizmu i melancholii, że nawet oglądana powtórnie siedemnaście lat później boli tak samo.


Dziś prawdziwych złoli już nie ma

Dlaczego boli? Choćby dlatego, że u Miyazakiego nie ma czarnych charakterów, które moglibyśmy obwinić o całe wyrządzone w filmie zło. Jako wrażliwi widzowie odruchowo sympatyzujemy z siłami natury, ale nie oszukujmy się – to mieszkańcy Żelaznego Miasta są nam duchowo bliżsi. Wcale nie chciwość każe im karczować las i kopać rudę, ale podstawowa ludzka potrzeba zapewnienia sobie bezpieczeństwa w trudnych czasach. Ich brzydkie, zadymione miasto to nowotwór na łonie matki natury, ale przecież nie tonie w luksusach. Wręcz przeciwnie – to skromny dom ciężko pracujących ludzi, którzy codziennie ryzykują życie, by mieć co do garnka włożyć. Dom, o który warto walczyć.

Studio Ghibli/Miramax Films [*]
Miyazaki poświęca sporo czasu, by przedstawić nam społeczne i ekonomiczne uwarunkowania tej wspólnoty, mozół pracy w kuźniach, osobne światy kobiet i mężczyzn, strach o najbliższych, świadomość, że każdy z transportów żywności trzeba okupić krwią – ale też nie szczędzi mieszkańcom Żelaznego Miasta drobnych radości, takich jak odwiedziny obcego czy niespodziewany powrót zaginionego towarzysza. To bohaterowie dnia codziennego, poczciwi, choć może ograniczeni, może niezdolni spojrzeć na swoją działalność z szerszej perspektywy. Żelazo, ich jedyny skarb, pozwala im kupować ryż i wytwarzać broń do walki z agresywnym sąsiednim dominium, nic więc dziwnego, że gotowi są iść na wojnę z duchami lasu. Z ich punktu widzenia to konieczność, nie zła wola. Mogliby odejść i szukać szczęścia w bardziej cywilizowanych wschodnich krainach, ale – śledząc podróż Ashitaki – widzimy, jak tam wygląda życie: nic, jeno wojny, klęski żywiołowe i bandyckie rzezie. Choćby z tego powodu trudno pisać o „Księżniczce Mononoke” jak o przypowieści o chciwej ludzkości bezmyślnie niszczącej naturę. To raczej zapis tego, jak świat urządzony przez człowieka stał się takim piekłem, że trzeba było uciekać na sam jego kraniec, bo tylko tam, na starej ziemi zamieszkanej przez potwory, można było żyć jeszcze w miarę godnie.

Gdy Gryzipiór oglądał ten film po raz pierwszy, wydawało mu się, że czarnym charakterem jest Eboshi, pani Żelaznego Miasta. Łatwo tak pomyśleć o postaci, która dwie minuty od pojawienia się na ekranie porzuca towarzyszy, mimo że ci spadli w przepaść i nie mieli prawa przeżyć. Łatwo tak również pomyśleć o kobiecie, która nie tylko nie kłania się stereotypom, ale i ma własne ambicje polityczne, sprzeczne z pragnieniami głównych bohaterów. Gryzipiór wciąż się zastanawia, czy feministyczna agenda pani Żelaznego Miasta, która powzięła plan uzbrojenia kobiet (byłych prostytutek, zresztą fantastycznie przedstawionych) i prowadzi z nimi potajemne narady, podsycając w nich nieufność do mężczyzn, miała w zamyśle Miyazakiego wzbudzać czy ograniczać sympatię widza do tej postaci? Na Gryzipióra podziałała pozytywnie, podobnie jak troska o inną dyskryminowaną mniejszość – trędowatych. Powiecie może, że Eboshi tylko cynicznie wykorzystuje cierpienie marginalizowanych grup, żeby tworzyć z nich oddziały taniej siły roboczej i fanatycznie oddanej gwardii przybocznej. I może będziecie mieli rację. Gryzipiór jednak woli widzieć w tej postaci wybitną władczynię, która zapędziła się za daleko we własnej ambicji i której niebywała odwaga – cecha, która w innym filmie uczyniłaby z niej bohaterkę – zmieniła się w niebezpieczną arogancję. Ot, ludzka rzecz. Zresztą przyznajcie sami – gdybyście dostali do rąk broń zdolną zabić boga, czy powstrzymalibyście się od pociągnięcia za spust?

Studio Ghibli/Miramax Films [*]
Jest jeszcze jeden kandydat na złola w tym filmie – mnich Jigo, cwaniak, który pragnie wkupić się w łaski cesarza, przynosząc mu głowę Ducha Lasu. To przedziwna postać, trochę wesoły wujaszek z wbudowanym trybem comic relief, trochę kopalnia cynicznej wiedzy o świecie, w każdym razie nie sposób traktować go poważnie. Zwłaszcza że – kiedy akurat nie spiskuje – zdarza mu się okazać dobroć wędrowcowi spotkanemu na szlaku. Jeśli reprezentuje jakieś zło, to jest to zło nowego typu, którego celem jest pięcie się po drabinie społecznej, a sposobem działania – oszustwo i manipulacja. Właśnie takie nowe, ludzkie zło położy kres ostatniej krainie bogów na zachodzie.


Ostatnia kraina bogów na zachodzie

Mieszkańcy Żelaznego Miasta są nam duchowo bliżsi, ale tęsknimy do krainy bogów i demonów, ponieważ symbolizuje ona to, co – jako cywilizacja – straciliśmy u zarania dziejów. Pradawne piękno nieskażone ludzką ręką. Łączność z naturą. Pewność własnego miejsca w świecie. U Miyazakiego kraj ten, tym piękniejszy, im bardziej nietrwały, leży tuż za granicą lasu, oznaczającą również granicę ludzkiego poznania. Wszystko, co za linią drzew, należy do innego porządku. Jest to przednowoczesny porządek mitu, obcy już i niepojęty dla cywilizujących się ludzkich sąsiadów, ale wciąż budzący w nich grozę. Świat ten zamieszkują relikty dawnych wierzeń animalistycznych, bogowie lasu zaklęci w wilki i dziki oraz ich skarlałe, ogłupiałe potomstwo, a czuwa nad nimi Duch Lasu – zmiennokształtny bóg życia i śmierci. To stara kraina, w której panują stare zasady, wciąż istnieje tabu, choć rozpaczliwa walka z ludźmi skłania już niektóre leśne stwory do łamania świętych zakazów (na przykład małpy pragną pożreć człowieka, by przejąć jego moc). Panuje tu pradawna, kontrolowana anarchia, władzę sprawuje się na mocy zwyczaju, już to dzięki pozycji w klanie (Moro, matka wilków), już to ze względu na wiek i mądrość (Okkoto, wódz dzików). Inaczej niż w społeczeństwie ludzi, w którym wykształciły się struktury władzy i role społeczne – choć jeszcze nie dość sztywne, by Toki, była prostytutka, nie mogła pokierować obroną Żelaznego Miasta.

Studio Ghibli/Miramax Films [*]
Kilkakrotnie dochodzi w filmie do zderzenia myślenia mitologicznego z myśleniem współczesnym, jak wtedy, gdy łowcy Jigo zakładają skóry dzików. Prymitywny ludzki podstęp oznacza dla leśnych duchów złamanie tabu dotyczącego odrębności człowieka i zwierzęcia, co budzi w nich nieopisaną trwogę i zagraża ciągłości ich świata bardziej niż wszystkie żelazne kule, jakie mogliby wyprodukować ludzie. Jeden z bohaterów przekonuje, że wolno mu zabić Ducha Lasu, ponieważ zezwolił na to cesarz – w jego umyśle nowy bóg już wyparł starego. Wszystko to sprawia, że filmowy konflikt to coś znacznie, znacznie więcej niż starcie człowieka z mściwymi siłami natury. To walka cywilizacji z mitem, nowego porządku ze starym. Walka, która nie obędzie się bez ofiar, bo żeby ludzkość mogła osiągnąć stabilizację i żeby mógł się narodzić świat, jaki znamy, trzeba przegnać z ziemi jej pierwotnych mieszkańców.

Brzmi znajomo? Bohaterowie walczący po stronie lasu faktycznie reprezentują postawy, które – gdybyśmy czuli się poetami – przypisalibyśmy pradawnym, zagrożonym przez cywilizację wspólnotom z naszego świata. Zwłaszcza plemię dzików i ich ślepy wódz – straceńcy gotowi przejść do legendy i stanąć do ostatniej, beznadziejnej bitwy tylko po to, by „ludzie zapamiętali ją na zawsze”. Jedyna Moro rozumie, że historia nałożyła na jej świat wyrok śmierci, i godzi się odejść z honorem. Miyazaki upiększa i mitologizuje ten konflikt, przenosząc go na płaszczyznę fantastyki, niemniej o to właśnie chodzi – o zagładę starego świata wraz z jego mieszkańcami i narodziny nowoczesności, w której żyjemy do dziś.


Ratunek w obcym

Ponoć studio Ghibli zawahało się przy wyborze nazwy. Toshio Suzuki, współzałożyciel, obstawał przy „Księżniczce Mononoke”, ale sam Miyazaki wolał tytuł, który przetłumaczylibyśmy jako „Legenda Ashitaki”. Można się domyślić, z czego, oprócz kwestii marketingowych, wynikał spór. Z wątpliwości – czyja to tak naprawdę historia, San czy Ashitaki?

Ashitaka to główny bohater, do jakiego przywykliśmy, obdarzony przez scenarzystę mocą sprawczą „reprezentant” widowni, który – podobnie jak ona – patrzy na filmowy konflikt z boku i może go „ocenić trzeźwym spojrzeniem”. Książę jest ponadto brakującym ogniwem między starym a nowym porządkiem – przedstawicielem ludzkości, ale takim, który nauczył się szanować naturę dzięki przyjaźni ze swoim wierzchowcem i rozumie problemy umierającego świata, bo sam wywodzi się z ginącego plemienia Emishów. Podobnie jak mieszkańcy Żelaznego Miasta gotów jest zabić boga/demona w obronie własnego domu – za ten „błąd” będzie potem pokutował przez cały film. Stanie się wyrzutkiem bez twarzy. Zawędruje aż do jądra ciemności, przez świat, który oszalał, aby zrozumieć, jak złożony jest konflikt człowieka z siłami natury i że nie należy ferować przedwczesnych wyroków. Ashitaka to podobno imię złożone z dwóch członów – jednego oznaczającego jutro i drugiego, który oznacza pytanie. W jego postawie – szacunku do przyrody, pacyfizmie, opowiedzeniu się po stronie życia – zapisany jest moralny drogowskaz dla ludzkości na następne lata. Sam książę dorasta, mądrzeje, uczy się nie poddawać nienawiści, ale nie zmienia się zanadto – od początku jest szlachetny, bo ma nam wskazywać drogę.

Studio Ghibli/Miramax Films [*]
Co innego San, o której... prawdę mówiąc, Miyazaki mógł powiedzieć trochę więcej. San, dziewczyna wychowana przez wilki, też pochodzi z pogranicza światów, ale w przeciwieństwie do Ashitaki nie chce zaakceptować tej unikalnej tożsamości – chce koniecznie należeć do lasu. Dopiero po spotkaniu z drugim podobnym odmieńcem odnajduje w sobie człowieka i zaczyna rozumieć, że nienawiścią nie ocali tego, co kocha. Książę wprawia fabułę w ruch, ale to księżniczka jest duszą tego filmu – to ona musi pokonać drogę konieczną do pokojowego współistnienia ludzi i natury, wyzbyć się gniewu, odrzucić zemstę. Nie jest to łatwe, bo – jak pokazuje Miyazaki – gdy zaczynają ginąć ludzie nam bliscy, nie sposób już przerwać zaklętego kręgu nienawiści. Taki konflikt może tylko zakończyć się katastrofą. I katastrofą się kończy, gdy dobrotliwy bóg życia, skażony ludzką podłością, zmienia się w okrutnego boga śmierci.

Zabójstwo boga jako mit założycielski nowoczesności? Nie chce być inaczej. I choć film ma dobre zakończenie – wyniszczony wojną świat odradza się i porasta zielenią – niepokój pozostaje. „To już nigdy nie będzie ten sam las”, mówi San. Dawni bogowie odeszli, coś ważnego zostało bezpowrotnie stracone. Pozostała tęsknota, którą przez następne paręset lat ludzkość będzie celebrować opowieściami takimi jak „Księżniczka Mononoke”. A jednak Miyazaki nie pozwala swoim bohaterom pogrążyć się w melancholii – każe im żyć dalej. Zbudować nowy, lepszy świat. Cóż. Jeśli to San i Ashitaka wezmą na siebie rolę Adama i Ewy, być może naprawdę będzie on lepszy. Ci, którzy wiedzą, że nie trzeba wybaczać swoim oprawcom, aby zaprzestać walki. Ci, którzy łączą stary i nowy porządek i nie dają się skrępować żadnemu z nich. Ci, którzy zostali odrzuceni przez społeczeństwo i dlatego patrzą trzeźwiej. Panie i Panowie, uczcijmy szerokim uśmiechem film, w którym odmieńcy zbawili świat.

***

To, że pewnego wrześniowego popołudnia Gryzipiór wyszedł z sali kinowej i poczuł się gotowy na dorosłe filmy, zawdzięcza w połowie niefortunnie przetłumaczonemu tytułowi, a w połowie pięknemu kadrowi z dziewczyną i wilkiem, który znalazł się na plakacie. Nie bójcie się – nie będzie Wam tu wmawiał, że „Księżniczka Mononoke” jest „szczytowym osiągnięciem japońskiej animacji”, bo ani się na japońskiej animacji nie zna, ani nie wie, gdzie leżą jej szczyty. Wie tylko, że w 2000 roku obejrzał film magiczny, i w tych czarach musiały mieć udział pieczołowicie rozrysowane cienie na wilczej sierści, pojedyncze krople deszczu spadające na kamienie czy promienie wschodzącego słońca załamujące się na sylwetce wędrowca. „Księżniczka Mononoke” to animacja krwawa, brutalna i... po baśniowemu piękna, a świadomość tego, że każdy kadr jest dziełem człowieka, jeszcze jej piękna przydaje. Najbardziej pokochał Gryzipiór las – wiadomo, że najłatwiej obdarzyć uczuciem to, co musi umrzeć – obłędnie zielony, pełen tajemniczych świateł i cieni, no i ponury ponurością miejsc, których czas właśnie się kończy. Hopsają po nim – razem, lecz każdy we własnym rytmie – na poły upiorne, na poły rozczulające duszki kodama, Gryzipiórowi ulubieńcy.

Jak ich nie kochać? (Studio Ghibli/Miramax Films [*])
Oczywiście, w epoce komputerowej animacji drażnić nas mogą statyczne kadry i uproszczenia (w pewnym momencie zmiana pogody z deszczowej na słoneczną następuje dzięki przejściu, które wygląda, jakby ktoś właśnie odkrył PowerPointa), ale zasadniczo Gryzipiór powiedziałby, że wizualnie „Księżniczka Mononoke” przetrwała próbę czasu. Dźwiękowo też daje radę. Och, jak bardzo daje radę! Tego nawet nie trzeba opisywać, wystarczy posłuchać. Amerykański dystrybutor, Miramax, sypnął groszem na dubbing, czego chyba potem pożałował (film nie zrobił w kinach furory), więc można sobie posłuchać głosów Gillian Anderson, Claire Danes czy Billy’ego Boba Thorntona. Można, a nawet trzeba, posłuchać bezbrzeżnie smutnego „Princess Mononoke Theme Song” czy niepokojącego „World of the Dead”, utworu granego do śmierci boga i narodzin cywilizacji człowieka, w której już zawsze pobrzmiewać będą echa najpierwotniejszej ze strat.

Więc tak. Tak właśnie jedenastoletni Gryzipiór odkochał się w Disneyu.

  • Reżyseria: Hayao Miyazaki
  • Scenariusz: Hayao Miyazaki, Neil Gaiman (tekst wersji angielskiej)
  • Produkcja: Studio Ghibli
  • Premiera: 1997 (2000)


20 komentarzy:

  1. Przyznam, że wpis zaledwie przeleciałam wzrokiem w obawie przed spoilerami, ale zastanawiam się, czy widziałaś Howl's Moving Castle. Jeśli tak, co o tym sądzisz?

    Hersychia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, mam mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo podobały mi się świat łączący magię z elementami z początku XX wieku, te spotworniałe, obdarzone jakimś bezmyślnym życiem okręty wojenne, no i sposób, w jaki pokazano w filmie starość - jako okazję do uwolnienia się od terroru urody i oczekiwań społecznych. Z drugiej... Widziałam ten film ze trzy razy i nadal mam wrażenie, że fabuła jest niepotrzebnie zawiła, sporo ważnych i ciekawych tematów zostało ledwie zarysowanych, a zakończenie... jakby trochę za słodkie? Jak dla mnie, film miał problem ze znalezieniem odpowiedniego tonu, elementy komiczne przeplatały się z tragicznymi i żadne nie wydawały mi się bardzo naturalne. Lubię go, ale na powtórkę z Miyazakiego zdecydowanie wybieram Księżniczkę Mononoke (którą, nawiasem mówiąc, bardzo, bardzo, bardzo polecam!).

      Usuń
    2. A ja lubię "Ruchomy zamek Hauru". Gdybym miała oceniać, wyższe noty bym dała "Księżniczce..." i "W krainie bogów", ale "Zamek" jest właśnie sympatyczny i ogólnie lubię maga ;P Tak, pewne wątki jakby nie wybrzmiały w pełni, ale jakoś się z tym godzę.
      Co do komizmu - mam wrażenie, że akurat poczucie humoru Japończyków jest odmienne od naszego dość znacznie. W "Advent Children" (to inna animacja, już nie związana ze studiem Ghibli, a z serią gier cRPG) mam wrażenie to dobitnie widać, te wymiany zdań, pochrząkiwań i poszturchiwań zdaje się pomyślane jako komiczny przerywnik... BN

      Usuń
    3. Na pewno masz rację, aczkolwiek wydaje mi się, że humor Miyazakiego i tak jest dość łaskawy dla europejskiego odbiorcy (dla mnie bardziej niż np. humor komedii francuskich). Podśmiewanie się ze stereotypowego obrazu starości, z przewrażliwienia na punkcie swojej urody, ze strasznej wiedźmy zamienionej w palącą jak smok nieszkodliwą babcię - to są elementy, które bawią pewnie dość uniwersalnie. Akceptuję je w pełni, po prostu jakoś mi się gryzły z tragedią wojny, z tymi przerażającymi okrętami wojennymi po brzegi wypełnionymi bombami, z ludźmi wyczekującymi na nabrzeżu przepalonego wraku pancernika, który ostatkiem sił wpływa do portu. Nie wykluczam, że o to chodziło - o skontrastowanie komizmu dnia codziennego z tragedią spowodowaną wielką polityką - ale jakoś to do mnie nie przemówiło.

      Usuń
  2. Ja obejrzałam "Księżniczkę..." - pewnie już mocno po dwudziestce i bardzo mi się spodobała, dzięki czemu widziałam potem więcej filmów studia Ghibli i trochę jeszcze innych anime.

    Przyznam, że w miarę możliwości oglądam je bez angielskiego dubbingu a w oryginalnej wersji z napisami.

    Ale wracając do filmu - nigdy nie odbierałam Pani Eboshi jako złej. Myślę, że to nasze warunkowanie kulturowe - w kilku innych filmach Miazakiego widać to także - tam nie ma czarno-biało rozpisanych ról, rozmaite strony mają swoje racje, nie ma złej wiedźmy, która na koniec zostanie wrzucona do pieca albo w inny sposób zabita. Myślę, że to ma podłoże religijne - baśnie z chrześćijańskiego kręgu kulturowego są naznaczone dualizmem.
    Miazaki wyrastał w innej kulturze. I to jest właśnie świetne w filmach Ghibli, że oglądając ich baśnie bardzo często nie można przewidzieć, jak potoczy się fabuła.

    Eboshi zrobiła, co mogła, w krainie targanej wojną zbudowała dla "swoich" ludzi dom. Mnie akurat scena z trędowatymi wzruszyła. I w pewien sposób to tym bardziej boli - w takim "Avatarze" - dewastujący przyrodę byli chcili korporacjusze, należało ich pokonać i wypędzić, a potem wszyscy się cieszą (oczywiście za wyjątkiem przegranych).

    A w "Księżniczce..." - nie. I jedni i drudzy mają swoje racje i potrzeby, których nie można pogodzić.

    Pozdrawiam, Beata N.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż to. W tym braku złego, jak sądzę, tkwi tragizm całej tej historii. Każdy robi, co uważa za najlepsze, i daje z siebie wszystko, a i tak dochodzi do katastrofy. Zakończenie daje nadzieję na lepsze jutro, ale nie karmi nas złudzeniami jak inne podobne opowieści, nie próbuje oszukać, że możliwy jest jakiś powrót do stanu pierwotnego, wymazanie winy. Co dziwne, często mówi się czy pisze o "Księżniczce..." właśnie jak o "Avatarze" - że to taka przypowieść o chciwej eksploatacji przyrody i katastrofie ekologicznej. Widać w XXI wieku ten element fabuły najbardziej do ludzi przemawia?

      To rzekłszy, nie nazwałabym Eboshi postacią pozytywną. Miyazaki każe nam ją podziwiać za to, co zrobiła dla swoich ludzi, ale chyba jednak potępia ją za arogancję i zniszczenie Ducha Lasu. A przynajmniej właśnie tak interpretuję scenę z odgryzieniem ręki - jako symboliczną karę za ten czyn (nie wykluczam, że to też interpretacja uwarunkowana kulturowo). Zresztą interpretowanie Eboshi jako postaci złej czy przynajmniej niedobrej ma sens o tyle, że na końcu przechodzi ona wyraźną - może nawet trochę zbyt pośpieszną - przemianę. To też cenne przesłanie: że nawet niedobra osoba może zrozumieć swój błąd, zmienić się i zacząć robić coś lepszego.

      A, i też wolę wersje oryginalne z napisami, ale dla "Księżniczki..." robię wyjątek. Choć najbardziej to dla Gillian Anderson w roli Moro :)

      Usuń
    2. Hmm, choć chyba tym, który ostatecznie strzelił, o ile dobrze pamiętam, był ten "dziadek". BN

      Usuń
    3. Obejrzałam tę scenę jeszcze raz i głowę dam, że to była Eboshi, choć jak udało jej się wypalić z tej zarośniętej, przebitej strzelby, to nie wiem. Jago nawet powiedział, że jeśli chce się zabić boga, lepiej znaleźć kogoś od brudnej roboty.

      Usuń
  3. O ile dobrze pamiętam, to też trafiłem na ten film przypadkowo. Chyba w telewizji. I też było to moje pierwsze zetknięcie z animacjami studia Ghibli. I cóż? Przepadłem. Wydaje mi się, że po pierwszym seansie nie odbierałem "Mononoke-hime" w taki dojmująco smutny sposób, ale każdy następny seans pogłębiał te wrażenie. Zresztą potem udało mi się zobaczyć Mononoke w kinie.

    A muzyka Joe Hisaishiego jest absolutnie przepiękna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co to za telewizja, co puszcza takie dobre filmy? ;) Dla mnie to zawsze był bezbrzeżnie smutny film, tylko kiedy byłam dzieckiem, chyba brakowało mi słów, żeby to wyrazić. Może to zresztą kwestia wieku - jak się człowiek nauczy tracić, to potem łatwiej mu zrozumieć podobny smutek u innych, także ten przejawiający się w filmach czy książkach.

      Usuń
  4. Swietny film. Z Ghibli stanowczo jeszcze warto (właściwie to trzeba) obejrzeć Nausikę z Krainy Wiatru, Laputę oraz W Krainie Bogów. Z podobnych: Hoshi o Ou Kodomo nakręcony przez Makoto Shinkai.

    Jeśli chodzi o Ruchomy Zamek Howla, to książka niestety lepsza. Niepotrzebnie wpakowali tam te wątki antywojenne. Pasowały jak pięść do nosa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówisz? Ja się niestety bardzo uprzedziłam do autorki, więc nigdy po książkę nie sięgnęłam, ale zastanawiam się, czyby tego nie zrobić. To podobno całkiem inna historia. Tak, też mam wrażenie, że wątki antywojenne nie całkiem w tym filmie grały, zwłaszcza w połączeniu z elementami komicznymi, ale co zrobić - w tamtych latach były bardzo aktualne (nadal zresztą są, niestety).

      Usuń
    2. Ja myślę, że Miyazaki walną je tam po prostu z przyzwyczajenia. W zasadzie jedynym jego filmem, które nie były antymilitarystyczny to chyba "W krainie bogów" oraz "Księżniczka Mononoke". A i w księżniczce jest wątek tych samurajów i ich okrucieństwa. We wszystkich pozostałych...

      Grobowiec świetlików? O matko boska! Laputa? Główni źli to oczywiście wojskowi. Ten o pilocie-świni: prawie jak Grobowiec, ale nie aż tak okutny. Nausicca: znowu główni źli to militarystyczne państwo.

      Usuń

  5. Oh dear, całkiem zapomniałam o tym komentarzu przez wyjazd; a później zastanawiałam się parę dni, czy warto zawracać Ci głowę. Ostatecznie doszłam do wniosku, że i tak nic produktywnego dzisiaj nie zrobię ze względów zdrowotnych, więc co mi szkodzi :P

    Zasadniczo się zgadzam z Twoimi zarzutami do filmu. Kilka dni temu robiłam z koleżanką rewatching (dla mnie był to drugi raz) i tak: wizualnie i muzycznie dalej robi mi to bardzo dobrze. Właściwie cały seans można się rozpływać w zachwycie, a połowę kadrów chciałabym mieć powieszonych na ścianie jako obrazki. Kosmos!
    Przy okazji zauważyłyśmy też, jak wiele tu zbliżeń na ciało Howla. Anime to zupełnie nie moja estetyka, ale nie sposób zaprzeczyć, że poszczęściło mu się na genetycznej loterii :P
    Koniec dygresji. Razem z kumpelą nadal kupujemy ogólny pomysł na historię, ale widziałyśmy, jak to się bardzo rozłazi w szwach. Część problemów filmu wynika z tego, że jest poprzycinaną z konieczności adaptacją, a nie samodzielnym dziełem, więc niżej zamieszczam SPOILERY DO KSIĄŻKI.














    Część wątków z książki została pominięta, albo nieumiejętnie skondensowana, więc bez znajomości oryginału nie do końca wiadomo, co się stało. Przynajmniej moim zdaniem.
    Weźmy sobie na przykład odejście Sophie z domu. W filmie wygląda to tak: „oł, jestem starą babcią, pójdę w świat” z lekkim „może Howl mi pomoże”. W książce natomiast ma to trochę więcej sensu (choć moim zdaniem i tak jest tak sobie). Mianowicie Sophie nie znosiła swojej sytuacji życiowej, nie miała nikogo bliskiego poza siostrą widywaną raz na kilka miesięcy, była dość biedna, na wpół zdawała sobie sprawę z tego, że macocha ją wykorzystuje, chyba liczyła też trochę na pomoc czarodzieja. Generalnie stwierdziła, że kij z tym całym bagnem, musi zmienić swoje życie i poszła w świat.

    Generalnie mam wrażenie, że film i książka się wzajemnie dopełniają i najlepiej jest wybrać z każdego źródła to, co ci pasuje. Czasami uda się złożyć coś fajnego, chociażby: na początku książki osobą robiącą podśmiechujki z myszowatości Sophie nie są jacyś przypadkowi żołnierze, ale sam Howl, film to poprawił.
    Albo: w książce o wiele lepiej ukazano wątek miłosny z perspektywy Sophie. Widać, że podkochiwała się w Howlu od początku, pod niektórymi względami jej imponował, była zazdrosna o dziewczyny, z którymi się ciągle spotykał (plus dla filmu za wywalenie tej części, w której Howl celowo rozkochiwał w sobie panny, a potem natychmiast je zostawiał). Ale aż do finału właściwie nie widać, żeby było to uczucie odwzajemnione, w filmie lepiej to pokazali. Poza tym animcowy Howl jest dojrzalszą postacią, moim podstawowym problemem z warstwą love story jest to, że on wiecznie zachowuje się jak gówniarz. Potrafię sobie wyobrazić seks z takim dla czystego funu, ale związek – słodki Jezu, w życiu, jakby ktoś chciał mieć dziecko, to by je sobie zrobił. Miałby nadzieję, że kiedyś dorośnie.
    O, albo co do przesłodzonego zakończenia: w książce mamy na koniec 3 pary, to dopiero cukrzyca.

    Podsumowując: ja książkę całkiem lubię (chociaż pewnie tego po komentarzu nie widać :P), nie potrafię jednak stwierdzić, czy powinnam Ci ją polecić. Jeśli już, to na pewno wybierz wydanie angielskie, polskie tłumaczenie jedynie przejrzałam i stwierdziłam, że jest słabe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto, a nawet trzeba zawracać głowę! Wybacz, że nie odpisałam od razu. Mój kontakt z panią Jones ograniczył się do "Zaczarowanego życia", a i tak było to spotkanie... niełatwe. Nie wiem, czy zdołam przebrnąć przez kolejną książkę z jej dorobku, w której bohaterką jest młoda dziewczyna.
      Ale odejście Sophie z domu, tak jak je opisujesz, faktycznie brzmi lepiej w wersji książkowej. Miałam wrażenie, że w filmie zmuszają ją do tego okoliczności, fajnie, że w pierwotnej wersji to bardziej jej wybór.
      Z tego, co pamiętam, w filmie pojawia się wzmianka o tym, jak to Howl rozkochuje w sobie dziewczyny, ale nigdy tego nie widzimy, więc w zasadzie możemy uznać to za miejską legendę. W ogóle z tego, co opowiadasz, mam wrażenie, że Miyazaki ukazał Howla w znacznie lepszym świetle. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej... Nie masz wrażenia, że ten Howl z anime jakiś taki za idealny? W sumie z jego szczeniackości ostała się tylko scena z farbowaniem włosów, potraktowana w stu procentach humorystycznie. Pamiętam, że w trakcie pierwszego seansu zaskoczyła mnie ta scena, była jak coś z innego porządku, z innego życiorysu - na pewno nie z życiorysu pełnego gniewu uczestnika wojny. Może to znowu ten problem z pomieszaniem humoru z grozą wojny.

      Usuń
    2. Om, „Charmed Life”! Nawet fajne to było, chociaż trochę niedopracowane. Co Ty o tym myślisz?

      Zahaczyłam jeszcze o następną część, „Magicians of Caprona”, to też taki przyjemny średniaczek. Jednakowoż po zapoznaniu się z trzema książkami DWJ mam wrażenie, że ona pisze dość wtórnie: postaci i fabuła niby są za każdym razem inne, ale jednak układają się podobnie (porównaj sobie na przykład Howla i Chrestomanciego), realia świata przedstawionego są właściwie identyczne. Ogólnie jest nieźle, lubię jej powieści, ale miałam nadzieję na coś lepszego. Heh, przypomniał mi się fanfik do Chrestomanci Series, którego wstępnie przetłumaczyłam, a potem zdałam sobie sprawę z tego, że bohater jest kosmicznym bucem.

      Jeśli chodzi o Sophie i jej odejście z domu – i tak, i nie, zastanawiam się od wczoraj nad oceną. W filmie zbudowali jej raczej pozytywne otoczenie, jest lubiana i zdaje się szczęśliwa, a potem nagle się wymeldowuje, bo tak jej kazał imperatyw narracyjny. W książce miała kiepskie, niesatysfakcjonujące życie, poniekąd stwierdziła, że gorzej już nie będzie, więc co jej szkodzi (plus imperatyw i nadzieja na pomoc Howla, wiedźma chyba o nim napomknęła). Więc w książce dostajemy szerszy kontekst, bogatszą motywację postaci, ale nadal nie jest to wystarczające. Dlatego nie potrafię stwierdzić, w którym medium Sophie podejmuje decyzję w sposób bardziej opierając się na swoich potrzebach i przemyśleniach, a nie zewnętrznych okolicznościach.

      Rzeczywiście, z reputacji Howla w filmie nic nie wynika. W książce natomiast uganiał się za ogromem dziewczyn. To było chyba tak, że też go siepła jakaś klątwa (tutaj DWJ wykorzystała „Go and catch a falling star” Johna Donne’a, bardzo lubię ten wiersz <3), jednym z warunków jej złamania było znalezienie kobiety, która by go szczerze pokochała i była mu wierna. Howl aktywnie jej szukał, rozkochując w sobie kolejne laski i natychmiast porzucając, gdy okazywało się, że ich miłość nie wystarcza. Wydaje mi się, że ani razu nie pomyślał: „Kurde, robię świństwo”, smucił się bodaj tylko z powodu niezłamania zaklęcia. Parę razy umówił się z siostrą Sophie, którą uważała za ładniejszą i ciekawszą. Później co prawda dostajemy kontekst tych flirtów z Lettie, zmieniający ich wydźwięk, ale ogólnie zachowanie Howla było dla Sophie źródłem przykrości. Przy czym jej cierpienie wynikało z „Echhh, chłopiec, w którym się durzę, umawia się z innymi, nie ze mną”, bo on jej niczego nie obiecywał ani nawet jej nie adorował. Mógłby być doskonale nieświadomy jej uczuć (później chyba okazuje się, że zauważył, że ona czuje do niego miętę), a niezależnie od wszystkiego – nie miał obowiązku zarzucenia randkowania, bo komuś może być smutno.

      Tak, w książce jest więcej scen, w których zachowuje się jak gówniarz. O, kiedyś umiera na katar i robi z tego straszną szopkę. W zamierzeniu autorki miał to być element komiczny, hehehe, typowy facet, ale niestety, wychodzi z tego typowy bachor. Bez heheszków.
      Życiową strategią Howla było udawanie, że problemu nie ma, on na przykład udawał, że nie słyszy pytań, które obiektywnie były ważne, ale które mu nie pasowały! Słabiej zostało też umotywowane, dlaczego się przed wszystkimi chowa. A przed sceną finałową też odstawiał jakieś dziwne, skomplikowane machinacje, zamiast zachować się jak dojrzały człowiek. No bo właśnie, Howl bardzo, bardzo nie chce dorosnąć ani wziąć na siebie żadnej odpowiedzialności. Na jakimś niewielkim poziomie z nim empatyzuję, ma się te 22 lata w końcu, ale przede wszystkim nie widzę go jako partnera w związku dwójki dorosłych ludzi. No nie. To raczej dzieciak. Chciałam pocisnąć tutaj gromy, „Sophie, dlaczego, na miłość boską, się w nim zakochałaś?!”, tylko to się jednak ładnie składa. Cichutka, spokojniutka mysz z niskim poczuciem własnej wartości wpada w ramiona pierwszego mężczyzny, który się do niej zbliżył i nią zainteresował. Ma to sens, czyż nie? Podejrzewam jednak, że nie o coś takiego autorce chodziło.

      Usuń
    3. Howl animcowy. Rzeczywiście jest zbyt idealny, papierowy, pusty, płaski. Powiedziałabym, że powinien grać swoją erotycznością, tajemniczością i domniemaną (z rzadka pokazywaną wprost) potęgą, lecz narzucają mi się tutaj w zbyt dużym stopniu indywidualne upodobania i zachodnia kultura (nie znam się prawie wcale na kulturze Japonii, Howl to jedyne anime, jakie obejrzałam, nie licząć Pokemonów z dzieciństwa). Jak Ty byś poprowadziła jego postać?

      A wątek wojenny to jedno wielkie WTF. Mogli go sobie odpuścić.

      Hersychia

      Usuń
    4. Ech... Zapamiętałam to arcydzieło głównie jako powieść, w której światli ludzie (głównie mężczyźni, czarodzieje) najpierw pomiatają ogromnie zdolną i niepokorną dziewczyną, nie próbując nawet nauczyć jej nie krzywdzić ludzi, a potem dochodzą do wniosku, że muszą ją zniszczyć, bo taka z niej egoistyczna i arogancka istota wyrosła. Och, jaką miałam nadzieję, że na końcu wykończy tego swojego cichutkiego, milusiego i nudnego jak diabli braciszka. Generalnie rzecz wydała mi się - jak piszesz - dość wtórna i niedopracowana właśnie. Za to można mieć trochę frajdy z tropienia podobieństw do Harry'ego Pottera i rozważania, dlaczego to Rowling odniosła większy sukces. Cieszę się, że przynajmniej powstają (powstawały?) fanfiki, każde dzieło kultury jest lepsze, kiedy powstają do niego fanfiki.

      O, no nie wiem, mnie się wydawało, że w filmie Sophie jest raczej znudzona swoją pracą (te ciężkie westchnienia nad kapeluszami), brakuje jej przyjaciół i nie jest szczęśliwa, tylko zakompleksiona i trochę zrezygnowana. Myślę, że odchodzi poniekąd dlatego, że przemiana w staruszkę wybija ją z codziennej rutyny i daje jej nową twarz, która przez swój wiek i (względną) brzydotę niejako unicestwia kompleksy Sophie. W sensie: nikt już nie wymaga, żeby była piękna, więc tera weźmie i będzie sobą. Ja w ogóle mam wątpliwości, czy ona w tym filmie aby na pewno chce zdjąć klątwę. Myślę, że całkiem jej w roli babci dobrze; jeśli rozpacza, to za życiem, którego nie było dane jej przeżyć. Nie powiedziałabym, że podejmuje decyzję o odejściu w sposób przemyślany, ale też jej motywacje jakąś tam (nieuświadomioną) głębię chyba mają.

      Brrr, ten Howl, o którym opowiadasz, brzmi jak czyste zło. Znaczy, to taki Piotruś Pan był? Nie wiem, czy taką postać da się uratować, nie zmieniając jej zupełnie. Myślę, że mnie ucieszyłby Howl, który dojrzewa, zmienia się na lepsze, bierze na siebie odpowiedzialność przynajmniej za tę patchworkową rodzinę, z którą na końcu zostaje. Może dałoby się zagrać tą wojenną kartą w nieco inny sposób, niż to zrobiono w anime, np. pokazać, jak wojna przez swoje bezduszne okrucieństwo blokuje uczucia, uniemożliwia bohaterowi dorastanie i osiągnięcie pełni samoświadomości. Jak oddala go od innych ludzi. No ale wtedy trzeba by zabrnąć jeszcze głębiej w wątek wojenny i z Diany Wynne to już naprawdę nic by w tym filmie nie zostało.

      Usuń
    5. O Howlu z filmu: cóż, na mnie z jednej strony sprawił wrażenie nieco rozkapryszonego wielkiego dzieciaka skupionego na sobie, ale przy tym miał też drugą twarz - człowieka, któremu zależało na "swoich" i losach świata.
      I jeśli już miałabym rozpatrywać jego zaangażowanie w wojnę, to raczej nie jako coś, co przeszkadza mu dorosnąć, a odwrotnie - jest jednak oznaką dojrzałości, lub też - zmusza go do tego, żeby dorósł do własnej mocy.

      Ale już poza tymi kwestiami - czy to nie było tak, że on oddał/stracił swoje serce? Jak na kogoś bez serca i tak porządny z niego gość był ;P

      A tak w ogóle to jesteśmy nieco zabawne z tymi analizami - pamiętam, jak kolega się mnie zapytał kiedyś, co sądzę o "Panu lodowego ogrodu" - ja mu na to, że ogólnie fajnie, w szczególe zaś m.in. Vuko jest fajnym bohaterem, ale kiepski z niego byłby materiał na męża. I tu kolega zaczął się śmiać i powiedział, że w życiu by mu nie przyszło do głowy zastanawiać się nad tego rodzaju kwestiami w odniesieniu do bohatera literackiego.

      Pozdrawiam! Beata N

      Usuń
  6. Przyjemne anime. Oglądałam i polecam. Porusza fajne wątki

    OdpowiedzUsuń