Pozwólmy odejść przeszłości, czyli „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”


Chcieliśmy innych „Gwiezdnych wojen”, to mamy. Sami przyznajcie – jakże ożywczy jest ten bałagan, jakże odważnie reżyser porzucił wątki z poprzedniej części, jak śmiało obdarza nas humorem, który razi mocniej niż Gwiazda Śmierci! No, pełen zachwytów wyszedł z kina Gryzipiór, aż się za nim ludzie oglądali. Spodziewał się, że ton całej nowej trylogii nada „Przebudzenie mocy”, tymczasem „Ostatni Jedi” zerwał z radosnym hołdowaniem fanowskiej nostalgii, zastąpił barwne światy zimną kosmiczną pustką i rozegrał w niej dramat, który byłby może interesujący, gdyby nie został tak bezładnie opowiedziany. To film zbyt różny od typowej opowieści ze świata „Gwiezdnych wojen”, żeby przejść obok niego obojętnie, ale i zbyt zachowawczy, by uznać go za eksperyment czy zgoła dekonstrukcję całej sagi.


Tekst zawiera duuuże spoilery.

Wiele soli musiało się skrystalizować na planecie Crait, zanim Gryzipiór pojął, dlaczego wyszedł z kina tak przybity, a na dodatek gotowy wypirzyć Disneya wraz z całą zachodnią popkulturą w jakąś odległą galaktykę. No dobrze, może poniosło go trochę, kiedy gapił się na te zbędne postacie i niepojęte decyzje scenariuszowe i rozważał w skrytości ducha, komu jeszcze będzie musiał kupić pod choinkę porga. Ale tak naprawdę radość z nowego epizodu gwiezdnej sagi podkopało w nim coś innego – uporczywe wrażenie, jakby od samego początku film cichutko fałszował. Jakby ktoś grał tu ładną melodię, ale na rozstrojonym instrumencie.

Pioruńsko dużo jest w „Ostatnim Jedi” scen, które wydają się jakoś nie na miejscu, jakby reżyser i scenarzysta Rian Johnson nie czuł ducha „Gwiezdnych wojen” albo czuł go zupełnie inaczej niż – jak się zdaje – spora część rozczarowanych widzów, i to nie tylko tych, którzy przywiązali się do koncepcji J.J. Abramsa. Co najmniej w jednym wypadku spektakularnie zawiódł go instynkt. Ktokolwiek pierwszy wpadł na to, żeby pokazać zmartwychwstanie Carrie Fisher w kosmicznej próżni, ten jest już po ciemnej stronie Mocy i nie ma dla niego ratunku. Czasami film fałszuje za sprawą nietrafionego albo zbyt wysilonego humoru, którym próbuje się tu rozbrajać poważne chwile, nawet takie, które nie grożą wybuchem niekontrolowanego patosu. Zgrzyta to, jak bohaterowie korzystają z Mocy. Albo inaczej: jak beztrosko wynajdują coraz to nowsze sposoby na korzystanie z Mocy. Przez to całe fruwanie w próżni i rozsyłanie po kosmosie swoich awatarów, przez te ingerencje duchów w świat materialny i rozmowy międzygalaktyczne z funkcją częściowej teleportacji ma się wrażenie, jakby ktoś znowu zapomniał, że magia nie jest od tego, aby ułatwiać pracę scenarzyście ani uzasadniać każdą bzdurę.

Oczywiście to, co w Gryzipiórowych uszach brzmiało jak fałsz, dla kogoś innego będzie oryginalną autorską propozycją, wynikającą z innego pomysłu na wskrzeszenie „Gwiezdnych wojen” niż ten, który miał J.J. Abrams w „Przebudzeniu mocy”. Tamten film wyglądał jak nakręcony przez fana dla fanów. Ten... cóż, powiedzmy, że stosunek Johnsona do Starej Trylogii wydaje się dość złożony i nawet trochę ambiwalentny. Z jednej strony reżyser wiernie rekonstruuje kanoniczne obrazy i motywy, takie jak bitwa na białej planecie, konfrontacje uczniów i mistrzów czy nauka pod okiem niechętnego nauczyciela. Kilkakrotnie stare sceny rozgrywa w nowych, i to całkiem pomysłowych dekoracjach, w jaskini luster na przykład. Z drugiej strony – dystansuje się od powagi i czasem popada w autoparodię, której „Gwiezdne wojny” potrzebują rozpaczliwie niczym łysy grzebienia.

Pamiętacie pierwszą scenę? Napisy początkowe próbują nas przekonać, jak groźny jest Nowy Porządek i w jak beznadziejnym położeniu znalazł się Ruch Oporu. Za chwilę Poe w pojedynkę kompromituje generała Huxa z całą jego nazistowską szajką. Za chwilę plus chwilę los Rebelii znowu wisi na włosku po utracie bombowców. Jak, powiedzcie, ma się odnaleźć widz na tej karuzeli dramatu i komedii? Jak poczuć grozę sytuacji i uwierzyć, że losy wszechświata zależą od powrotu Luke’a? To trochę jakby Johnson próbował zjeść ciastko i mieć ciastko – ugrać na nostalgii tyle, ile się da, ale i możliwie często puszczać oko do tej części widowni, dla której ironia jest podstawową strategią odbioru popkultury.

fot. Lucasfilm [*]
„Ostatni Jedi” to ponoć najdłuższy jak dotąd odcinek gwiezdnej sagi – i to się, niestety, czuje. Problemem jest chyba nie tyle zbyt wiele wątków, ile to, że każdy z nich toczy się we własnym, trochę innym tempie, przez co można odnieść wrażenie, że zamiast jednego filmu ogląda się cztery. Z czego trzy są do bani. Fathiera z rzędem temu, kto zdoła w takim galimatiasie odnaleźć emocjonalny ciężar tego obrazu albo chociaż nakreślić w nim granice między poszczególnymi częściami. Nie jest oczywiście tak, że twórcy popletli te historie zupełnie bezmyślnie. Początek i koniec zręcznie spięto pytaniem o cenę rebelii – lekcja o pułapce ślepego bohaterstwa, którą odebrał Poe, niespodziewanie znalazła oddźwięk w samobójczej szarży Finna (który lekcję ewidentnie przespał). Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy biegnące różnymi torami historie zaczynają sobie przeszkadzać. Kiedy kolejne zwroty akcji walczą o uwagę widza i nie pozwalają sobie nawzajem wybrzmieć. Kiedy bohaterowie nie mają nic do roboty, bo czekają, aż fabuła znowu się o nich upomni. Kiedy wątek trwa i trwa, choć najbardziej emocjonujący moment ma za sobą, jak zmagania Rey i Kylo Rena po śmierci Snoke’a.

Kto w ogóle wpadł na to, żeby osnuć opowieść wokół tego ślamazarnego pościgu za krążownikiem rebeliantów? To nie jest aż tak potężny generator napięcia. Pewnie, cała heca ma na celu rozwinięcie charakteru Poego, ale nawet jeśli nasz już-nie-taki-zadziorny pilot w następnej części zostanie szefem Ruchu Oporu, nie usprawiedliwia to poświęcenia mu tak wielkiej części opowieści kosztem Rey i przede wszystkim Finna, którzy mocniej zapisali się w naszej pamięci jako bohaterowie pierwszego planu. Co gorsza, Johnson sięgnął tu po trochę za prosty środek do celu – i oparł całą intrygę na tym, że ktoś komuś czegoś nie powiedział i jeszcze nie wiadomo, czym się wówczas kierował. Nawet jeśli admirał Holdo chciała udzielić Poemu lekcji, to nie był to właściwy moment. Nie ryzykuje się buntu na pokładzie, gdy los rebelii wisi na włosku. W dodatku wątek ten wymusił przeniesienie sporej części akcji do kosmicznej próżni. Możecie się śmiać, ale z Gryzipióra trochę dzieciak i naprawdę lubi, kiedy „Gwiezdne wojny” odkrywają przed nim kolejne osobliwe światy, a nie każą kontemplować subtelną fluktuację błękitu w nadprzestrzeni.

fot. Lucasfilm [*]
Z powodu całej tej gmatwaniny „Ostatni Jedi” jest dla widza bardziej wymagający niż „Przebudzenie mocy”, ale niekoniecznie sprawia więcej satysfakcji, bo po długim, długim rozplątywaniu okazuje się, że części wątków mogłoby zwyczajnie nie być. Na przykład mogłoby nie być Finnowej wyprawy na Planetę z Kasynem. Po pierwsze, Rose – postać wyciągnięta z czarnej dziury. Albo z Tumblra, co na jedno wychodzi. Miła, wrażliwa na ludzką i zwierzęcą krzywdę idealistka, która jąka się na widok swojego idola, a zarazem się w nim podkochuje, bo rebelia rebelią, ale facet być musi. Z jednej strony trudno tak zupełnie potępić tę postać – w końcu nieczęsto się zdarza zejść do maszynowni rebelianckiego krążownika, by zastać tam żywy awatar kobiecego, Tumblrowego fandomu, walczący o sprawiedliwszy świat. Niemniej wprowadzenie Rose do gry wydało się Gryzipiórowi jakoś cyniczne. Może dlatego, że potraktowano ją tak instrumentalnie. Pewnie byłoby przesadą posądzać twórców o jakieś niecne zamiary pognębienia fanek shipu Finn/Poe, ale... Rajku, nie sposób uzasadnić, do czego Rose była potrzebna w tej historii, dlaczego musiała się zakochać i po co twórcy – mając do dyspozycji dwóch świetnie zgranych i znanych widowni bohaterów – wyprawili do tego kasyna kogoś trzeciego, zupełnie nowego, kto w dodatku służy głównie za skarbnicę życiowych mądrości z internetu.

Po drugie, twórcy powinni zostać skazani na rok oglądania Luke’a dojącego kosmiczną krowę za to, jak spektakularnie zmarnowali potencjał Finna. To naprawdę smutne, że można wprowadzić do „Gwiezdnych wojen” tak nietuzinkową postać jak były szturmowiec i nie poddać jej żadnej refleksji – i to mimo że walka z przeszłością wyrasta na motyw przewodni całej najnowszej trylogii. Choć film stara się pokazać konfrontację z Phasmą jako doniosłe wydarzenie, z punktu widzenia drogi Finna nie ma już ono żadnego znaczenia. Nasz rebel scum najwyraźniej pokonał swoje demony, kiedy przez dwa lata leżał w śpiączce. Nic dziwnego, że nikt nie miał serca, by przydać pani kapitan cienia charakteru czy motywacji.

Nie jest to, niestety, jedyny raz, gdy Johnson ledwie prześlizgnął się po wątkach, które dostał w spadku po Abramsie, a na które chyba nie miał pomysłu. Gorzej jeszcze poszło mu ze Snokiem. Że wyeliminował go z gry – to Gryzipiór rozumie, bo w tych „Gwiezdnych wojnach” coraz mniej jest miejsca na wielkie, wydumane zło z kosmosu, a coraz więcej na uczucia, relacje i wybory życiowe zacierające granicę między jasną a ciemną stroną mocy. Co więcej, doprowadziło to do ciekawej i nietypowej jak na „Gwiezdne wojny” sytuacji, w której na czele Nowego Porządku stanął ktoś, kto zupełnie nie jest na to gotowy. Kłopot w tym, że nie zostało to zbyt dobrze rozwiązane. Szkoda na przykład, że nie zagrano oczekiwaniami widza co do rzeczywistej postaci Snoke’a, który z groźnego hologramu przeistoczył się w takiego trochę nadętego dziadka z plasteliny. Gdyby film był tu nieco bardziej samoświadomy, można by się w Johnsonowym rozwiązaniu dopatrywać swego rodzaju manifestu i gry z konwencją. A tak pozostało zgrzytać zębami.

fot. Lucasfilm [*]
O dziwo, przyzwoicie wyszło twórcom to, co było chyba najtrudniejsze, czyli powrót Luke’a. Pewnie, nie co dzień mamy okazję skonfrontować się z bohaterem z dzieciństwa, więc dla niektórych „przyzwoicie” to będzie za mało. Dla Gryzipióra było wystarczająco, podobał mu się ten zgryźliwy, sarkastyczny, ciężko doświadczony przez życie Luke, który nie sprostał własnej legendzie i mimowolnie stworzył to, czego najbardziej się bał. Podobał mu się też pomysł Marka Hamilla na tę rolę. Rozczarowała go natomiast skłonność Johnsona do motywowania działań naszego rzekomo ostatniego Jedi z zewnątrz, za pośrednictwem R2-D2 albo Yody. Może dlatego jego przybycie na planetę Crait wydało się bardziej decyzją scenarzysty niż czymś, co logicznie wynika z rozwoju bohatera. Oczywiście, jako widzowie możemy sobie dopowiedzieć, że – poznawszy Rey – Luke uznał, że może już spokojnie odejść, pożegnał się z Leią, dał nauczkę Renowi i ewakuował się malowniczo o zachodzie słońc, a rebelię ocalił niejako przy okazji. Tylko że w samym filmie nam się tego za bardzo nie pokazuje. Choć decyzję o ewakuacji z tego świata akurat Gryzipiór rozumie – gdyby sam puścił z dymem starożytne manuskrypty Jedi, też wolałby się więcej nie pokazywać w galaktyce.

Arcyciekawie natomiast wypadli Rey i Kylo Ren, choć trochę szkoda, że były im do tego potrzebne te telepatyczne wideokonferencje. Nie ma na świecie scenarzysty, w którego rękach byłoby bezpieczne tak potężne narzędzie do ułatwiania sobie życia. To rzekłszy, pogaduszki między Rey a Renem i sposób, w jaki je nakręcono – jakby byli dla siebie lustrzanymi odbiciami, sobowtórami po obu stronach mocy – to jest naprawdę kapitalne! Spodobało się Gryzipiórowi, jak bohaterowie próbują się odnaleźć w tej nowej, dziwnej i niebezpiecznej dla obu stron relacji i jak zacnie Daisy Ridley i zwłaszcza Adam Driver przekazali całą gamę skomplikowanych, sprzecznych uczuć – od nienawiści po fascynację. I ta scena w krwawej komnacie Snoke’a! Problemem milusińskich jest oczywiście to, że żadne nie potrafi porzucić własnej strony dla tego drugiego. Jest to również problem scenarzysty, który chyba przegapił okazję do tego, żeby naprawdę wstrząsnąć układem sił we wszechświecie i napisać historię, jakiej w „Gwiezdnych wojnach” jeszcze nie było. Rey po ciemnej stronie mocy, Ren jako nieobliczalny sojusznik rebeliantów, Rey i Ren szukający trzeciej drogi poza Nowym Porządkiem i Ruchem Oporu – właściwie każde z tych rozwiązań wydaje się ciekawsze niż status quo z pierwszego filmu, które „Ostatni Jedi” ostatecznie tylko umocnił.

fot. Lucasfilm [*]
Wielce spektakularny jest wątek Rena/Bena, który owocuje przemianą nadąsanego klona Vadera w kogoś gotowego rozsadzić system, niszcząc i rebelię, i może nawet Nowy Porządek, kto jednak zdaje sobie sprawę z własnych braków i próbuje im zaradzić, zapraszając do współpracy Rey. Po tym, co tu zobaczył, Gryzipiór w ogóle już nie potrafi myśleć o Renie jak o antagoniście na całą trylogię, choć najwyraźniej jest na takiego kreowany. Czy sprawdzi się jako nowy Najwyższy Wódz? Z jednej strony to frapujący pomysł, z drugiej – trudno pojąć, do czego jest mu potrzebny Nowy Porządek w obecnym kształcie, skoro nie chce już być drugim Vaderem. Problem stanowi też to, jak ukazano tę organizację pod rządami Rena – jako niekompetentną, solidnie przerzedzoną zgraję, którą za chwilę przeorze konflikt niezrównoważonego nastolatka oraz ośmieszanego na każdym kroku generała. Takiego Nowego Porządku nie sposób się bać, ba, w ogóle nie sposób traktować go poważnie. Na pewno nie przysłużyło się Renowi to, że jego wątek ma dwa punkty kulminacyjne – jeden w komnacie Najwyższego Wodza, jeden podczas walki z Lukiem – które wzajemnie się znoszą. U Snoke’a Ren jest gotów podążyć własną drogą i może nawet otworzyć się na uczucia inne niż gniew i nienawiść. Na Crait znowu robi się z niego ten rozeźlony młodzik, któremu nic nie wychodzi. W rezultacie nie wiemy, kim na końcu „Ostatniego Jedi” jest Ben Solo ani czego możemy się po nim spodziewać w kolejnym epizodzie.

Rey rozwija się zdecydowanie subtelniej i bardziej spójnie. Dopuszcza do głosu swoją wrażliwszą stronę i zaczyna dostrzegać odcienie szarości po jasnej i ciemnej stronie Mocy, choć na razie nie umie wyciągnąć z tego wniosków. Pewnie, za wiele się o niej nie dowiedzieliśmy, co może rozczarowywać, ale może też mieć sens. Nasza młoda adeptka Jedi ukryła się w miejscu odosobnienia i trwa w zawieszeniu. Straciła dawną tożsamość, ale jeszcze nie zdobyła nowej, ponieważ nie udało jej się zapomnieć o rodzicach i „pozwolić przeszłości odejść”, do czego namawiał ją Kylo Ren. Z tego powodu nie może ani osiągnąć pełni potencjału, ani naprawdę się czegoś nauczyć. Wierzy, że jej misją jest zmienić Bena i uratować go, ale nie dostrzega, że sama też musi coś poświęcić. Pamiętacie, jak pod koniec filmu Ren wydaje się czekać, aż Rey wyciągnie do niego dłoń, ale ona zamyka przed nim drzwi? Kto wie, może tym, kto ponosi tu klęskę, jest nie tylko Ben. Może to Rey nie jest gotowa dostrzec, że przywrócenie równowagi we wszechświecie wcale nie oznacza odcięcia się od ciemnej strony Mocy.

fot. Lucasfilm [*]

Kiedy dwa lata temu Gryzipiór pisał recenzję „Przebudzenia mocy”, jedyną poważną wadą filmu wydało mu się zbyt beztroskie odtworzenie uproszczonej sytuacji politycznej ze Starej Trylogii – z podziałem na zły Nowy Porządek, dobry Ruch Oporu i Republikę dogorywającą gdzieś w tle. Po seansie „Ostatniego Jedi” może w zasadzie powtórzyć ten zarzut, tym razem bez taryfy ulgowej przysługującej pierwszemu filmowi. No, bo zobaczcie – ciągle nie wiemy, skąd właściwie wziął się Nowy Porządek i dlaczego tak urósł w siłę w świecie, który dopiero co odbudował się po ostatniej wojnie. Nawet nie mamy pojęcia, jakim cudem organizacja tak szybko podniosła się po klęsce z finału „Przebudzenia mocy” i rzekomo opanowała wszechświat. I jak w ogóle ten wszechświat kształtuje. Pewnie, że trudno oczekiwać od gwiazdkowego hitu głębokiej refleksji nad mechanizmami totalitaryzmu, ale wiecie co? „Łotrowi 1” jakoś się udało – pokazał obozy pracy i drogi rozjeżdżone gąsienicami czołgów, i dobrych pilotów na usługach złego imperium, i ludność, której rebelianci zagrażają niekiedy bardziej niż życie w jarzmie autorytarnej władzy.

Niemniej jednak coś próbowano w tej sprawie powiedzieć. W niektórych momentach z filmu przebija zaskakująca społeczna wrażliwość, choć dotyczy ona kwestii raczej mało drażliwych, takich jak prawa zwierząt czy wyzysk dzieci. Kapitalnie pokazano starsze kobiety – jako kompetentne przywódczynie wojskowe, które mogą być dobrymi nauczycielkami dla młodych, zbyt pewnych siebie pilotów. Jest też nieszczęsna przygoda w kosmicznym kasynie, w której niektórzy recenzenci dopatrzyli się śmiałego komentarza politycznego. Tu Gryzipiór byłby ostrożny, bo to, co pokazano, choć bardzo aktualne, nie wyszło poza schematy. Sprzymierzeńców Ruchu Oporu reprezentują głodne i znękane, ale szlachetnie usposobione dzieci (widział kto kiedy takie dzieci?), a poplecznicy Nowego Porządku to wszystko bezwzględni, bajecznie bogaci wyzyskiwacze, którzy sprzedają broń komu popadnie. Bogacze są, oczywiście, odpowiednio dekadenccy i karykaturalni – żeby przypadkiem jakiś Bogu ducha winny widz nie przejrzał się w nich jak w zwierciadle.

Chyba już padło w tej recenzji zdanie, że na główny motyw „Gwiezdnych wojen” wyrosły zmagania z przeszłością. Luke niesie ciężar własnej legendy, Rey wciąż spogląda wstecz zamiast do przodu. Stopniowo odchodzą kolejni przedstawiciele pokolenia rodziców, ginie nawet Snoke jako archetypowe zło z dawnych czasów kinematografii. Ren mówi: „Pozwól odejść przeszłości, zabij ją, jeśli musisz”. Coś z tej maksymy znalazło odzwierciedlenie w sposobie, w jaki Rian Johnson próbował opowiedzieć „Gwiezdne wojny” inaczej niż dotychczas. Chyba jednak za dużo było w jego filmie „zabijania” przeszłości, a za mało „pozwalania jej na odejście”. Z jednej strony jak nikt wcześniej zwrócił naszą uwagę na koszt rebelii i postawił pytanie, czy już nie czas, by Jedi naprawdę odeszli razem ze swoją dualistyczną wizją świata. Z drugiej – utopił film w chaosie, jakiego nie wywołałoby dziesięć Gwiazd Śmierci, tak że aż stracił z oczu Finna i jeszcze parę rzeczy, i podlał to wszystko humorem rodem z kinowych arcydzieł Marvela. Mimo to Gryzipiór skłamałby, gdyby napisał, że ma teraz same złe przeczucia i na kolejny epizod do kina nie pójdzie. Taka już moc „Gwiezdnych wojen”.

Aha, i jeśli zobaczy pod choinką jakiegoś porga, nie będzie miał takich skrupułów jak Chewbacca.

  • Reżyseria: Rian Johnson
  • Scenariusz: Rian Johnson
  • Premiera: 14 grudnia 2017


26 komentarzy:

  1. To prawda w filmie jest za dużo humoru. Na szczęście nie tak, aby kompletnie popsuć film - jak to jest z Thorem Ragnarog, ale jest go za dużo i scena rozmowy Poe z Huxem winna być wycięta. Lot Lei w kosmosie jest zmarnowaną okazją. Po smierci C. Fisher można było wykorzystać tą scenę dla godnego pożegnania ksieżniczki.
    1. "Nawet jeśli admirał Holdo chciała udzielić Poemu lekcji, to nie był to właściwy moment. Nie ryzykuje się buntu na pokładzie, gdy los rebelii wisi na włosku." - ale ona właśnie mu nie powiedziała, aby nie doszło do buntu. Pozycja ruchu oporu była beznadziejna, pomysł obarczony bardzo wielkim ryzykiem i niepewny. Jego realizacja była problematyczna. Do tego plan zależał od nadciągnięcia "kawalerii", motywu obecnego w westernach - pomocy z zewnątrz kiedy sytuacja jest rozpaczliwa. A tutaj kawleria nie nadciagneła, nikt nie usłuchał wezwania Lei.
    2"Na przykład mogłoby nie być Finnowej wyprawy na Planetę z Kasynem". - tyle, że jest ona bardzo istotna i to na dwóch poziomach. Po pierwsze w Star wars zawsze było duzo planów kompletnie absurdalnych, które nie mogły się udać, zbyt improwizowanych, które zawsze były skuteczne. Od wywożenia robotów z tatooine, odbijania Hana Solo, ratunku Lei w ANH. Bardzo długo można by tu wymienić. To co wymyslili Rose i Finn nie było mniej logicznei w końcu się nie udało. To wielka zaleta. A na drugim planie pokazuje skąd będą się rekrutować przyszłe szeregi ruchu oporu. Z klasy pracującej wyzyskiwanej przez bogaczy :) Temu słuzy też opowieść o pochodzeniu Rose, z górniczego świata, biednej rodziny. O ile Rebelie tworzyli senatorowie i księżniczki, a Luke wywodził się z klasy sredniej to ruch oporu rekrutuje w dużym stopniu ludzi z nizin społecznych. Star Wars zawsze miało lewicowy wydźwięk - od antyimperialistycznej OT po antykapitalistyczne prequele. Tutaj zaczynamy widzieć podobny odcień. Do tego jasno wskazuje się również, że bogaci nie opowiadają się za żadną ze stron, handlują z obydwiema sronami. W sumie obie strony, aż tak się od siebie nie różnią, giną biedni, bogacą się bogaci...
    3. "Nasz rebel scum najwyraźniej pokonał swoje demony, kiedy przez dwa lata leżał w śpiączce" - w rzeczywistości filmowej minęły godziny, może dni. TLJ zaczyna się tam gdzie skończył się TFA
    4. "ciągle nie wiemy, skąd właściwie wziął się Nowy Porządek i dlaczego tak urósł w siłę w świecie, który dopiero co odbudował się po ostatniej wojnie" - minęło 30 lat od końca ROTJ - to więcej niż między I a II wojną światową. To więcej niż między 1989 rokiem a dniem dzisiejszym. A jak zmienił się świat w ciagu tego czasu. Do tego od początku zapowiadano, że filmy bedą dopełnione przez książki, a tutaj w Bloodline widzimy rozczarowanie republiką i tęsknotą za złotymi czasu imperum, które dla bogatych światów wewnętrznych były czasem prosperity. Ludzie zbierają pamiątki po imperium, tęsknią za jego powrotem. Może bez imperatora i Vadera, ale hasło imperium tak, wypaczenia nie bardzo pasuje do tego świata. Za republiką nik nie tęskni i jej nie kocha. Była słaba, stałą się czymmś na kształt Ligi Narodów czy ONZ, republika zdemilitaryzowała się, więc zapewne bogate światy centrum są jak współczesna Europa. W miare syta, ale militarnie nienajsilniejsza. Najwyższy porządek nie musi być silniejszy niż to wudzimy na filmie. To tak jak imperium rosyjskie, gdzie w 1917 roku starcia tysięcy czy setek decydowały o wielomilionym imperium. Zresztą podobny zarzut można stawiać też OT. Tam druga gwiazda śmierci powstała prawie natychmiast...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama nie wiem - dla mnie Thor: Ragnarok był gatunkowo komedią, więc bez dużej ilości humoru raczej by się nie obyło. Choć oczywiście można się spierać, czy komedią być powinien, biorąc pod uwagę wcześniejsze części Thorowej trylogii. Ale! Wracając do Ostatniego Jedi:
      1. Hm, odebrałam to inaczej. Wydawało mi się, że Holdo chciała pokazać Poemu, gdzie jego miejsce. Nawet jeśli w rzeczywistości zamierzała zapobiec buntowi, to jej strategia przyniosła odwrotny skutek. Przez to, że nie zdradziła swojego planu, rebelianci doszli do wniosku, że nie zamierza nic zrobić i że rebelia jest skazana na zagładę. Nic dziwnego, że wzięli sprawy w swoje ręce, co w sumie spowodowało fiasko planu Holdo. I tak się zastanawiam: czy ona faktycznie liczyła na odsiecz z Rubieży? Holdo chciała chyba cichcem przemycić rebeliantów na Crait i poświęcić krążownik, tak żeby Najwyższy Porządek myślał, że załatwił go razem z całym Ruchem Oporu. Wątek odsieczy pojawił się chyba dopiero wtedy, kiedy Porządek wykrył ucieczkę rebeliantów. Ale mogę się mylić, bo strasznie dużo się wtedy w filmie działo.
      2. Zgoda, że ten wątek jest istotny dla wymowy filmu. Ale dla fabuły? To taki słabo umotywowany sidequest, który zjada nieproporcjonalnie dużo czasu w stosunku do swojego wpływu na fabułę. Myślę, że bardzo zabrakło w nim rozwoju Finna jako postaci, przez co - przynajmniej dla mnie - trudno było się w niego zaangażować emocjonalnie. Jeśli dobrze rozumiem Twoje argumenty, to wynika z nich chyba, że cała ta wyprawa do kasyna znalazła się w filmie głównie po to, żeby dialogować z resztą Gwiezdnych wojen. Dla mnie to trochę za mało, żeby uzasadnić jej obecność. Myślę, że film mógłby skorzystać na wycięciu tego wątku i na przykład poświęceniu więcej czasu Rey.
      3. Wiem :) Tylko my czekaliśmy dwa lata, żeby zobaczyć jego wybudzenie.
      4. O, i to jest właśnie to, co chciałabym zobaczyć w tych filmach. Jakoś nie umiem pogodzić się z tym, że czegoś nie ma w filmie, bo jest w książkach, komiksach czy czymś, do czego przeciętny widz zapewne nigdy nie dotrze. Nie chcę oglądać, a potem oceniać półproduktu.

      Usuń
    2. 1. Utrzeć nosa też chciała. Porywczemu i nieodpowiedzialnemu dowódcy, który źle skalkulował zyski i straty. Zniszczył pancernik kosztem małych strat, ale zbyt dużych jak na siły ruchu oporu. Dotego można wskazać na kolejny trop. Ruch oporu jest w szoku, że można ich namierzyć w nadprzestrzeni. To zmieniło reguły gry. Mogli jednak podejrzewać, ze to efekt szpiega na statku, a nie nowej technologii. A porywczy dowódca ma długi język więc lepiej go zbyt nie tajemniczać... O odsieczy wspomina Leia, kiedy Poe się przebudził, czyli to część pierwotnego planu
      2. Wiemy, że bardzo skrócono wątek Finna, część będzie w wyciętych scenach. Tam m.in. pokazano fascynacje Rose postacią Finna.
      Generalnie bardzo dużo dzieje się w filmie na marginesie. Np. symbolika dziury, w którą weszła Rey. Na pdstawowym poziomie to proste - pokazanie Rey czego się boi - nie jest wyjątkowa, było wiele przed nią i wiele po niej, oraz jest bez korzeni i musi liczyć tylko na siebie, a jej rodzice są bez znaczenia. To też element podróży heroiny Maureen Murdock. W TFA bohaterka była jeszcze dziewczynką, bawiła się lalkami, negatywnie zapatrywała się na dotknięcie jej ręki przez Finna. Tutaj po wejściu dziurę, mogącą budzić skojarzenia z waginą zyskuje samoświadomość, a przez to otwiera się na seksualność. Dotyk Kylo Rena nie budzi u niej już wstrętu, odkrywa w sobie kobiecość.
      4. Nie da się pokazać wszystkiego. Dobrze to było widać po prequelach, które chciały być zarazem filmem nowej przygody jak przedstawieniem losów galaktyki. To się nie udało. Nawet w LOTR widzimy jedynie ułamek świata, a LOTR trwa nieporównywalnie dłużej

      Usuń
    3. 1. Właśnie, tylko czy to aby czas na ucieranie nosa? Rebelia wisi na włosku i rozpaczliwie potrzebuje nadziei, a Holdo zamyka się w centrum dowodzenia i nikogo spoza najbliższego kręgu o niczym nie informuje. Jest świetnym strategiem, ale, raju, przydałby jej się jakiś kurs z zarządzania zasobami ludzkimi. Teoria o podejrzeniach co do szpiega na statku ma sens, ale musiałabym jeszcze raz obejrzeć film, bo mam wrażenie, że nikt z bohaterów nie miał takich obaw? Albo nie mówił o nich głośno?

      2. Podoba mi się Twoja interpretacja, ale tak się zastanawiam... Rey nie boi się w tej jaskini. Nie reaguje lękiem ani agresją (jak Luke w swojej analogicznej scenie), myśli trzeźwo, na spokojnie. Może więc jaskinia nie pokazuje jej lęków. Może odsłania przed nią prawdę, że było wiele przed nią i będzie wiele po niej i dlatego nie ma się czego bać. Pokazuje jej, że Rey jest częścią większej całości, że jednak ma cel w życiu.
      Z drugiej strony wcześniej w filmie ta dziura w ziemi zostaje powiązana z ciemną stroną mocy, więc może próbuje zwieść Rey, przekonując ją, że jej rodzice są bez znaczenia?
      Ech, może przemawia przeze mnie niechęć do wszelkich teorii wiążących dojrzewanie kobiety z odkrywaniem w sobie kobiecości (czymkolwiek miałaby ona być), ale jakoś nie mogę się przekonać do myślenia o Rey jako o archetypowej heroinie. Wolałabym, żeby jej dojrzewanie szło inną drogą. Poza wspomnianą przez Ciebie dziurą i ewentualnie dotykiem dłoni (jeśli chcemy interpretować go erotycznie), nie ma bodaj w jej historii za dużo seksualnej symboliki. W jej "związku" z Renem widzę na razie bardziej porozumienie dwojga osamotnionych, porzuconych przez rodziców dzieci niż kobiety i mężczyzny. Ale zobaczymy, co nam tam twórcy upichcą w trzecim filmie :)

      4. Z drugiej strony Łotr 1 trwał krócej, a udało mu się pokazać całkiem sporo tła polityczno-społecznego. Znaczy, to wszystko kwestia chęci i wyczucia twórców.

      Usuń
    4. Co do seksualnej czy bardziej erotycznej symboliki to jest jej wiele, tyle iż jest ona pokazana na opak i w kontekście, który nie pasuje. W TFA mieiśmy Kylo Rena noszącego Rey na rękach, ale ona transportowana przez niego na przesłuchanie na swój statek. W TLJ Kylo Ren mówi do Rey, ze widzi tylko nią i nic więcej... Dosłownie, bo wizja nie pokazuje otoczenia. Wyrwany z tego kontekstu ten test kojarzyłby się z komedią romantyczną... Mamy trochę zabaw tego typu. On mówi jej, że będzie dla niej nauczycielem. Luke stwierdza jej, że potrzebuje nauczyciela, ale on nim nie będzie. mamy figurę, w której Rey chce zobaczyć ojca, ale ten nie chce ją uczyć i młodszego jego krewniaka, który chce, ale ona nie. On mówi jej, że razem mogą iść przez świat, ale ona nie akceptuje tego jak Padme odrzuciła Anakina-Vadera

      Usuń
    5. Hmmm, próbuję spojrzeć na te sceny czy wypowiedzi przez pryzmat Twojej interpretacji, ale coś nie mogę w nich znaleźć erotycznego wydźwięku. Fakt, noszenie na rękach może być jakąś symboliczną zapowiedzią przyszłych wydarzeń, ale w filmie jest ono związane z porwaniem, a dla mnie przemoc i erotyka wykluczają się wzajemnie (wiem, że nie dla wszystkich, ale dla mnie tak). Najmocniejszą sugestię widziałabym jednak w scenie z dotykaniem dłoni. Zbliżenie skóry, ciepłe kolory, buzowanie ognia, pełna napięcia cisza między bohaterami, no, wszystko zgodnie z konwencją.

      Usuń
    6. W tych scenach tkwiłby erotyzm, gdyby wyprać je z kontekstu, który oczywiście zmienia ich sens. Mimo tego czasami zostaje pewna dwuznaczność. Kylo Ren zdwarac uwage, że nie widzi nic poza nią. My wiemy, że rzeczywiście dzięki połączeniu on nic więcej nie widzi. Mimo to jednak scena ta jest początkiem ich zbliżania, a raczej zmieniania jej poglądów o nim... A propos tego porwanie niektórzy interpretują te scene przez pryzmat mitu o Persefonie, ale to raczej nadmiar wykształćenia czasami szkodzi w interpretacjach

      Usuń
    7. Zwłaszcza że jakoś nie widać w okolicy rozeźlonej Demeter - i dobrze, bo Rey potrafi uratować się sama :)

      Usuń
  2. A ja cóż - w kinie byłam, dobrze się bawiłam, parę rzeczy mi zgrzytnęło, akurat nie te, o których się najczęściej pisze.
    W każdym razie spodobało mi się kilka razy bardziej niż "Przebudzenie mocy".

    Humor mi nie przeszkadzał, ani Rose, ani też się nie nudziłam.
    Za to Finna mogliby u.śmiercić, ta postać jest tak doskonale zbędnai nijaka. W sumie się nie dziwię, że reżyserowi nie chciało się jego wątku ciągnąc i przydał mu do kompanii babeczkę, która ma nieco więcej charyzmy. Już myślałam, że Finn zemrze i będzie spokój, ale niestety...


    Po prawdzie nie jestem gwiezdnowojennym fanatykiem, więc nie drażniły mnie niespójności z poprzednimi częściami.
    Mój Michał twierdzi, że film był pełen mrugnięć okiem do widza i autoironii.

    Nad Kylo się zastanawiam, czy on naprawdę jest jaki jest, czy to wszystko gra i manipulacja obliczona na to, żeby go nie doceniano. Czy z rozmysłem nie zwabił Rey, żeby odwróciła uwagę mistrza, bo planował go wykończyć. W takim przypadku mogliby go poprowadzić jako jednoznacznie negatywną postać.
    Choć prawda-ja też wolałabym go na krawędzi a nie jako zimnego drania.
    W sumie jestem ciekawa, czym niby ma być to wielkie przeznaczenie, o którym tak często mówi.
    A Rey, czy jaskinia z niej zadrwiła, czy też jest klonem?

    W każdym razie na część ostatnią się pewnie wybiorę, choć obstawiam, że rozegrają ją raczej tradycyjnie i zmarnują potencjał dwójki.

    Pozdrawiam i życzę Wesołych Świąt! Beata N.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jej, ale Finn to na papierze taka obiecująca postać! Były szturmowiec, ktoś, kto dzięki własnej autorefleksji przeszedł z ciemnej strony na jasną i ma zupełnie inną historię niż typowi herosi z Gwiezdnych wojen. Tyle fajnych rzeczy można było z takim bohaterem zrobić i nie mogę wybaczyć twórcom, że doprowadzili do sytuacji, w której stał się on tak zupełnie zbędny, że równie dobrze można go odstrzelić. Mam cichą nadzieję, że odkują się w trzecim epizodzie, ale to już, kurczę, trochę za późno.

      Wolę myśleć, że Kylo Ren jest w tym wszystkim szczery, bo dzięki temu jest bardziej interesujący. Zresztą popełnia sporo błędów i daje się ponieść emocjom na tyle często, że to raczej nie może być gra, chyba że z jakiegoś powodu grałby przeciwko sobie. Wydawał mi się dość przejęty, kiedy Snoke torturował Rey, i mam wrażenie, że między innymi to wpłynęło na jego decyzję o zabiciu mistrza. Co oczywiście nie zmienia faktu, że czasem straszny z niego manipulatorski drań, na przykład wtedy, kiedy próbuje przeciągnąć Rey na swoją stronę, przekonując ją, że tylko dla niego coś znaczy. Aczkolwiek znowu - mam wrażenie, że i w tym jest szczery, że trochę tak chce się zaprzyjaźnić z Rey, przypisując jej to samo doświadczenie samotności i rozczarowania rodzicami i nie rozumiejąc, że dla Rey to doświadczenie oznacza coś zupełnie innego. Przeznaczenie - miałam wrażenie, że chodzi o osiągnięcie pełni potencjału po ciemnej stronie mocy i ewentualnie zajęcie stanowiska Najwyższego Wodza, ale w sumie to moja interpretacja, nie powiem, że bardzo głęboka :)

      A wiesz, że nie pomyślałam, że Rey może być klonem? Ciekawa teoria. Tylko czyim klonem i z jakiego powodu stworzonym? Mnie się wydaje, że jaskinia chciała jej powiedzieć, że to Rey "stworzyła" siebie poprzez swoje wybory i tą drogą powinna dalej podążać. Zapomnieć o przeszłości, pozwolić jej umrzeć. To fajne rozwiązanie, ale nie wykluczałabym tak całkowicie, że jednak okaże się siostrą Bena. Strasznie dużo podobieństw między nimi a Lukiem i Leią.

      Ja również pozdrawiam! Wesołych świąt :)

      Usuń
    2. Nie sądzę, aby Rey była klonem. Scena w jaskini to nawiązanie do TESB. Tam Luke wszedł do jaskini, aby zobaczyć czego się boi i ujrzał vadera. Ale zobaczył on też swoją twarz w jego masce. Lekcja pokazała mu że musi pamiętać, że w nim też tkwi zło i nie może się niemu poddać, gdyż każdy może stać się potworem. Rey też widzi swoje demony - brak oparcia, będące zostawieniem jej przez rodziców (w sumie to jest ona uczuciowym wrakiem jak Anakin, pozbawiona korzeni lgnie do każdego. To dlatego Anakin wiąze się ze starszą kobietą, Padme łączy cechy kochanki i matki. Rey szuka ojca w Hanie, w Luke`u), oraz poczucie wyjątkowości (skoro nie ma korzeni, to przynajmniej jest kimś), Rey widzi, że wiele osób takich jak ona było. I wiele takich będzie. Nie jest aż tak wyjątkowa jak sądzi. Nie widzi też rodziców a siebie. Musi liczyć jedynie na siebie. Odcięcie się od pępowiny rodziców jest elementem dojrzewania. Rey aby dojrzeć musi też to uczynić.

      Usuń
    3. O, to na pewno nawiązanie do TESB. Tylko że - jak rozmawiamy wyżej - reakcje Luke'a i Rey na te sytuacje są zupełnie różne, co nasuwa podejrzenie, że nie są one całkiem analogiczne. I tak sobie myślę, że nie nazwałabym Rey uczuciowym wrakiem. Rey, mimo całego piekła, jakie musiała przeżyć na Jakku, i swoich problemów emocjonalnych, całkiem nieźle daje sobie radę z ludźmi, zaprzyjaźnia się z Finnem i chyba z Leią. Uczuciowym wrakiem to jest Ren, a i tak tylko czasami :) Swoją drogą to ciekawe, jak ich losy odzwierciedlają pułapki dojrzewania rozumianego jako właśnie odcięcie się od rodziców. Rey nie potrafi tego dokonać, Ren dokonuje tego tak stanowczo, że aż leje się krew - i oboje przegrywają. Potrzebna jest trzecia droga?

      Usuń
    4. Rey wchodzi do pieczary (nie wiem jak to nazwać) kompletnie bez wahania. W sumie oddaje się CSM bez skrupułów. Mimo, że przeraża to luke`a. To jest ciekawe, bo powstaje pytanie o jego odczucia względem Bena. Czy też był tak przewrażliwiony? Zachowanie Luke`a to grecka tragedia. Tak jak Edyp nie chciał dopuścić do spełnienia proroctwa, tak Luke chciał zapobiec złu ze strony siostrzeńca. I do niego doprowadził. Taki klasyczny schemat, choć ogrywany też w kulturze masowej. Mimo tego to jednak cieszy :)
      Jeśli się dobrze przyjrzeć to Rey jest zbyt ufna wobec ludzi. Szuka rodziców w obcych, stąd szybko bierze stronę Hana, Lei i Luke`a. Natychmiast wchodzi w relacje (oczywiście nie erotyczną) z Finnem, a potem z Benem, leci go ratować, choć akcja nie wygląda zbyt sensownie. Rey nie tylko nie potrafi się odciać od rodziców, jej relacje są nienaturalne, zbyt szybko próbuje szukać zakorzenienia w innych. U Anakina podobne zakorzenienie doprowadziło do upadku. A jak będzie Rey u Abramsa?

      Usuń
    5. Dla mnie Rey nie jest uczuciowym wrakiem. Po prostu za dużo w życiu swoim oparła na oczekiwaniu, że nadejdzie taki dzień, kiedy jacyś ludzie zwrócą jej to, czego była pozbawiona. To dawało jej siłę przez wiele lat, ale nie wystarczy już na dłużej (chyba, że scenarzyści jednak zafundują widzowi w 3 części scenę "powrotu taty" - choć mnie bardziej by odpowiadała wersja, w której Rey sama wykuwa swoją przyszłość)

      Co do jaskini, wydaje mi się, że kierowała nią głównie ciekawość połączona z młodzieńczą wiarą w siebie. Ona się po prostu nie bała, że ją może spotkać tam krzywda. I w sumie nie spotkała. (BN)

      Usuń
    6. Z drugiej strony - czy my nie oceniamy Rey zbyt surowo? Może to właśnie godne podziwu: że ta dziewczyna, porzucona w dzieciństwie i zupełnie sama, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi przez tak wiele lat umiała podtrzymać w sobie nadzieję. Mam przeczucie, że ta jej naiwność i ufność, która nam się wydaje przesadna, może jeszcze wszystkich uratować, tak jak prawie - prawie - uratowała w tym epizodzie Bena. Zgadzam się, że Rey powinna sama zacząć wykuwać swoją przyszłość (w sumie robi to od dawna, tylko nie do końca zdaje sobie z tego sprawę), ale siłę do tego zyskała właśnie dzięki podtrzymywaniu w sobie nadziei w beznadziejnej sytuacji i "zbytniej" ufności, która pozwoliła jej znaleźć przyjaciół (wydaje mi się, że całkiem naturalnie).

      No właśnie, co do tej jaskini: Rey się nie waha. Nie boi się ciemnej strony mocy, a przynajmniej potrafi swój strach utrzymać na wodzy. Chce ją poznać i stawić jej czoło. Może to właśnie daje jej przewagę nad Lukiem, który przecież w strachu próbował pozbyć się Bena i w ten sposób dopełnił tę swoją grecką tragedię (trafne porównanie!). Myślę, że Rey nie upadnie ani nie podda się złu, tylko właśnie dzięki mądrzejszemu, dojrzalszemu podejściu do ciemnej strony zdoła ją pokonać. Znaczy, chciałabym :)

      Usuń
  3. Teorię o wyrachowanym Kylo psuje mi też jego zachowanie pod bazą rebeliantów. W końcu władzę zdobył, więc mógłby zacząć okazywać kompetencje. Ha, lubię tę postać, to ona mi "pociągnęła" cały film.

    Tak, na papierze były szturmowiec ma sens. Ale i w pierwszej części jakoś przekonująco to nie zostało zagrane. Choć np. Poe, którego z "Przebudzenia mocy" prawie wcale nie pamiętałam, bo niewiele miał do zrobienia, tu przynajmniej został jakoś wyraźniej zarysowany.

    Co do klona - tak mi się pomyślało po tej scenie z mnóstwem Rey i tym, że jak chciała zobaczyć rodziców pokazało jej ją samą. Choć uważam to za mało prawdopodobne, raczej chodziło o to - wg mnie - że jaskinia może nam pokazać to, co już jest w nas, a że Rey nie miała pojęcia, kim jej rodzice są. Hmm, może ktoś chciał wyhodować dzieci z predyspozycjami do władania Mocą, a First Order sie zwiedział, zlikwidował całe przedsięwzięcie, ale jedno dziecko udało się ocalić i wywieźćna kraj świata.

    Ja bym jednak wolała, żeby Rey nie okazała się siostrą Kylo ;P choć też powątpiewam w to, że kiedyś razem jakoś by ze sobą byli.

    Anyway, czy z tego, co było mówione o równowadze Mocy nie wynika, że zawsze muszą być adepci obu stron? Beata N.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, to tak jak mnie :) To, na jaką złożoną, niejednoznaczną i w sumie autentyczną postać Ren wyrósł w tym filmie, to jest majstersztyk. On tam na końcu działał w ogromnych emocjach po tej hecy ze Snokiem i odrzuceniu przez Rey, więc nie przesądzałabym o jego kompetencjach akurat na podstawie tej akcji. Choć moim zdaniem Ren w ogóle nie jest typem przywódcy, a cała ta jego niechęć do figur ojcowsko-autorytarnych mogłaby z niego zrobić całkiem niezłego rebelianta, gdyby się ogarnął.

      Tak, pamiętam, że w pierwszej części zdziwiło mnie, że Finn wyskoczył z tego stroju szturmowca od razu ukształtowany, nie przechodził żadnego kryzysu tożsamości. Może ktoś uznał, że to jednak za poważny albo za mało "gwiezdnowojenny" temat? Strasznie mi żal, że twórcy drugiej części przerzucili zainteresowanie na Poego (i mówię to mimo całej mojej sympatii do niego), bo jednak Finn jest nowym typem bohatera, a takich postaci w typie Poego trochę już w życiu widzieliśmy.

      Ha, byłoby coś przewrotnego w tym, gdyby się okazało, że ci rodzice, których Rey ledwie pamięta i do których tak tęskni, to była para przypadkowych naukowców, którzy po prostu chcieli ocalić wynik swoich eksperymentów. Ale chyba jednak brak temu podbudowy w fabule?

      Wszystko zależy od tego, jakimi drogami poprowadzą ich twórcy trzeciego epizodu. Czy Kylo wstąpi na drogę odkupienia uwieńczoną bohaterską śmiercią (borze tucholski, mam nadzieję, że nie), czy Rey jednak przejdzie na ciemną stronę itd. Ja ich trochę widzę razem na koniec następnego filmu, po Ostatnim Jedi wątek romantyczny pisze im się sam :P A jak nie, radośnie i z premedytacją zagłębię się w tę czarną dziurę tu i ówdzie zwaną Ao3.

      W filmie Snoke nazwał chyba Rey odpowiedniczką Rena po jasnej stronie i powiedział, że im więcej mocy nabiera jedno, tym silniejsze staje się drugie. Czyli może być tak, jak piszesz, ale to ciągle zakłada nieprzekraczalny dualizm jasnej i ciemnej strony Mocy. Mam wrażenie, że najnowsza trylogia zmierza trochę ku dekonstrukcji tej filozofii, więc może wystarczy, jeśli adepci ostatecznie nie opowiedzą się po żadnej ze stron i w ten sposób rozniosą system?

      Usuń
    2. Kylo Ren nie tylko zostaje odrzucony przez Rey. Jego reakcje jest pokazana po uścisku przy powitaniu Rey i Finna. Kylo Ren nadal jest połączony z Rey (to chyba nie sztuczka Snoke`a a coś więcej), wieć czuje się opuszczony i zdradzony. Po czym się opamiętał. Kiedy Rey zamyka drzwi, on nie pokazuje gniewu, a smutek. U Rey jest zawód, a nie nienawiść. drzwi od Sokoła się zamknęły, pewien etap się zakończył

      Usuń
    3. Siedem razy TAK :) Żeby tylko twórcy trzeciego filmu nie zapomnieli dopisać kolejnego etapu. A, i myślę, że Ren i Rey mogli się połączyć telepatycznie bez udziału Snoke'a jeszcze w Przebudzeniu mocy, w scenie przesłuchania, gdy na moment nawzajem wejrzeli sobie w dusze (jeśli można to tak nieco górnolotnie ująć).

      Usuń
  4. Boję się, że zmarnują ten potencjał w trzecim filmie, że znów wskoczą w zachowawcze tory. No ale zobaczymy.

    Gdybym miała powiedzieć, jakie zakończenie najbardziej by mi sie podobało - to takie, że Kylo i Rey decydują się porzucić całą tę zabawę w walkę i angażowanie się w politykę, mówią sobie "wiesz co, tu tylko możemy oberwać, szkoda życia naszego, wsiądźmy w statek i polećmy gdzieś daleko poszukać własnej drogi, która nie zmusi nas do walki ze sobą na śmierć i życie" a drugie odpowiada "to świetny pomysł. Zróbmy tak" I odlatują w stronę słońca (któregoś na pewno).
    Ale nie wierzę, że ktoś mógłby nakręcić coś takiego.

    (przyłączam się do apelu do lasu iglastego ;P) BN

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja staram się być dobrej myśli. W końcu trzeci film pisze i reżyseruje Abrams, który położył podwaliny pod to, co się działo u Johnsona, więc może nie wskoczy na takie totalnie zachowawcze tory. Pytanie, czy nie będzie chciał wrócić do swoich pomysłów z pierwszej części, np. większej roli Finna czy tajemnicy budowanej wokół Snoke'a.

      Oho, po takim ograniu konwencji fani szturmowaliby siedzibę Disneya przez kolejną dekadę :P Ale może Kylo i Rey mogliby sobie powiedzieć: "Wiesz co, chodź rozwiążemy i Nowy Porządek, i Ruch Oporu, damy odejść w zapomnienie Jedi i w ogóle obalimy system, który w każdym kolejnym pokoleniu prowadzi do tej samej katastrofy, i poszukamy jakiejś trzeciej drogi do nowego, lepszego świata". A potem mogliby wskoczyć do Sokoła i odlecieć w stronę słońca, albo i dwóch :)

      Usuń
  5. Bardzo fajna recenzja.
    Jakby ktoś grał tu ładną melodię, ale na rozstrojonym instrumencie -dobrze to ujęłaś.

    Też byłam rozczarowana.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  6. Też mocno liczyłem na bardziej odważne wybory w temacie drogi Kylo i Rey. Trochę szkoda, ale koniec końców to Disney i wielka franczyza. Dziur i porzucony wątków było dużo, niestety. Choć i tak na koniec wrażenia me przeważają po stronie pozytywnej i wyczekującej, jak rozwiążą początek kolejnego epizodu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak moje, chyba. Próbuję się przekonać, że rzecz wcale nie w tym, że Disney i wielka franczyza, tylko twórcy mają jakiś zmyślny plan dla Rey i Rena w dziewiątym epizodzie i dlatego na razie rozegrali to tak, jak rozegrali. Jak mawiają, nadzieja umiera ostatnia :)

      Usuń
  7. Czasami się zastanawiam, po co ja w ogóle piszę recenzję, skoro mogłabym "ukraść" twoją...

    OdpowiedzUsuń