Przychodzi rekonstruktor do wydawcy fantastyki, czyli „Czerwony Rycerz” Milesa Camerona


Przychodzi rekonstruktor do wydawcy fantastyki... i żarty się kończą. Odtąd dusza biednego czytelnika będzie rozdarta pomiędzy podziwem dla wiedzy autora a nieśmiałym podejrzeniem, że miłość do rzemiosła i materialnej kultury średniowiecza to jednak trochę za mało, żeby napisać dobrą powieść. „Czerwony Rycerz” – debiut historyka i specjalisty od broni Milesa Camerona – opowiada o najemnikach broniących klasztoru przed atakiem nieludzi z Dziczy. Opowiada tak, że włos się jeży na karku. Ze zgrozy, ale chyba nie takiej, jaką sobie umyślił autor.

Kto chce na własnej skórze poczuć, jak to jest w pełnym rynsztunku szarżować na hordę orków i goblinów – dla niepoznaki przemianowanych na irków i boglinów – temu „Czerwony rycerz” powinien sprawić nieco frajdy. To wymarzona książka dla miłośników militarnej i historycznej rekonstrukcji, dzięki której można ujrzeć, usłyszeć, a czasem nawet poczuć ciemną stronę średniowiecza. Pan Miles odmalowuje obraz epoki krwawej, brutalnej, odartej ze złudzeń i romantycznej mitologii tak lubianej przez innych fantastów. Jego umagiczniona wersja chrześcijańskiej Europy to świat nieustannej wojny, toczonej przez aroganckie rycerstwo i cynicznych najemników, świat, w którym nie ma wyraźnej granicy między dobrem a złem, a kodeks honorowy to raczej zbiór pobożnych życzeń niż rzeczywisty drogowskaz moralny. Żaden szlachetny mąż nie umiera tu malowniczo na wzgórzu pod sosną, odprowadzany przez anioły. Już prędzej bełta we własny hełm, gdy demon rozrywa jego kolegę na strzępy.

Powtarzam, Amicjo, nie przeczę istnieniu Boga. Jak tylko się mu sprzeciwiam [s. 621].

Dlaczego zatem, drogi Gryzipiórze, tak bardzo się przy tej lekturze męczyłeś? – zapytacie. Otóż od dobrej rekonstrukcji wolę dobrą opowieść, a sposób, w jaki pan Miles snuje swoją, zrobił mi z mózgu jesień średniowiecza. Przede wszystkim autor uparł się pokazać ten okrutny świat z każdej możliwej perspektywy, nawet takiej, która wnosi niewiele lub zgoła nic. I rozpisał swoją opowieść na trzydzieści cztery (!) głosy, w tym i takie, które rozgadują się raz czy dwa, milkną na kilkaset stron, a potem ożywają nagle, gdyśmy już zdążyli zapomnieć, kto zacz. Niewielu z tych bohaterów da się lubić, bo Cameron zazdrośnie strzeże informacji o ich przeszłości, charakterze, dążeniach, kłopotach i w ogóle wszystkim, czym mieliby szansę zapisać się w pamięci czytelnika. Żeby byli chociaż interesujący jako zwykli ludzie w niezwykłych okolicznościach! A to pionki na fabularnej szachownicy, po które autor sięga wtedy, gdy akcja akurat przenosi się w ich rejony. Szkoda, bo taki dobrze rozpisany wielogłos, i to dochodzący z obu stron barykady, zwykle daje pełniejszy obraz powieściowego konfliktu. W „Czerwonym Rycerzu” zamienia się w dezorientującą kakofonię, która wcale nie daje głębszego wejrzenia w motywy Dziczy, sytuację Jacków czy mentalność ludzi wychowanych w feudalnym społeczeństwie, w którym magia współistnieje z religią.

Niestety nie tylko bohaterom poskąpił uwagi pan Miles. Choć w podziękowaniach kieruje wiele ciepłych słów w stronę Tolkiena i Eriksona, ewidentnie nie chce z nimi walczyć o laur najlepszego światotwórcy. Nie rozpieszcza nas informacjami o królestwie Alby ani o używanej tam magii, która zdaje się rosnąć w siłę w każdym kolejnym rozdziale. To, co raczył zdradzić, raczej nie przeszłoby próby żelaznej logiki w stylu CinemaSins. Na przykład nie łapię, dlaczego magię przedstawia Cameron najpierw jako moc rzadką, potężną i budzącą grozę, a pod koniec obdarza odrobiną już niemal każdego – od królowej po szwaczkę. Dlaczego jedni starannie ukrywają swoje zdolności, podczas gdy inni otwarcie gawędzą z demonami, i to na królewskim dworze? Właściwie jak postrzega się magię w tym świecie? Jakie są jej możliwości, ograniczenia, koszty, instytucje kontroli? Nie upieram się, że autor powinien od razu wykładać wszystkie karty na stół, ale jeśli bohater w kluczowym momencie traci moc, a pół strony dalej okazuje się, że do uleczenia wystarczy mu pobyć na słońcu, to o jakim budowaniu napięcia my tu mówimy?

Wiem, wiem, „Czerwony Rycerz” to powieść o wojnie i przygodzie, w której opisy i introspekcje z założenia ustępują pola wartkiej akcji. Problem w tym, że kiedy mamy tak lichą wiedzę o świecie i bohaterach, trudno nam się zaangażować w tę historię, a jeszcze trudniej nabrać jakichś przypuszczeń i oczekiwań co do rozwoju fabuły. Bez nich, niestety, nie działają żadne narzędzia z pisarskiego arsenału, w tym najprostsze niespodzianki i zwroty akcji, których i tak jest zaskakująco mało w tym tomiszczu, liczącym sobie stron prawie dziewięćset. To powieść napisana trochę za bardzo w duchu relacji historycznej, o której wartości ma świadczyć możliwie szczegółowe, linearne przedstawienie każdego najdrobniejszego epizodu wojennych zmagań, nawet jeśli z literackiego punktu widzenia lepiej byłoby to i owo zataić. Sytuacji nie ratuje marny antagonista, który co najmniej od połowy książki nieustannie ponosi porażki i nigdy nie jest nawet ździebko bystrzejszy od protagonisty. Jeśli zaś o protagonistę chodzi... Czerwony Rycerz mógł ocalić tę historię, bo to chodzący dramat: człowiek zawodowo posyłający na śmierć dziesiątki ludzi, którzy mają go za przyjaciela. Tylko że bliżej mu do księcia z bajki albo do życzeniowego alter ego autora. Chłop zawsze bystry, odważny, kompetentny, dowcipny, tajemniczy i przez wszystkich darzony miłością. Rewelacyjny szermierz, czarownik i strateg, którego wady – o ile jakieś ma – nigdy nie sprowadzają na niego nieszczęścia.

[*]
„Czerwony Rycerz” to przede wszystkim historia oblężenia i rozpaczliwej obrony klasztoru, ale pan Miles dopisał do niej parę wątków pobocznych, dość nieporadnie niestety. Mamy więc śladową intrygę polityczną, rozwiązaną dzięki temu, że pewien bohater ni z gruszki, ni z pietruszki zmienia stronę. Mamy też coś w rodzaju intrygi kryminalnej, co zostaje najpierw wykorzystane do zawiązania akcji, potem zapomniane, aż wreszcie zwieńczone... podaniem przez autora imienia mordercy. W dialogu. Trzeci wątek poboczny to romans, który jest... na swój sposób ciekawy, ale i diabelnie frustrujący. Nie żeby Gryzipiór uważał się za specjalistę od amorów, ale zawsze mu się podobało, kiedy dwoje ludzi przede wszystkim się lubi, a dopiero potem kocha. Niestety sympatii między Czerwonym Rycerzem a jego wybranką nie udało się stwierdzić. Chemii też nie. To taka miłość wprowadzona na siłę – zbyt łatwo, zbyt szybko, by dało się w nią uwierzyć. Ale może warto coś o niej napisać. Bo myślę, że kreśląc ten wątek, Cameron inspirował się koncepcją miłości dworskiej i może nawet chciał dokonać jej subwersji, ale przekombinował i ostatecznie sabotował własny zamiar.

Rozgryźmy to (ze spoilerami). W realiach Alby „miłość” naszego herosa i nowicjuszki tuż przed złożeniem ślubów zakonnych od początku jest grą w niemożliwe, sekretną i względnie niewinną zabawą w odgrywanie konwencjonalnych ról rycerza i jego damy. Piszę: „względnie”, bo to, o czym uchodziło drzewiej smęcić prowansalskim trubadurom, w dobie #metoo ma już nieco inny wydźwięk i na przykład niżej podpisanej nie ubawiła zbytnio taka wizja gry towarzyskiej, w której kobiece „nie” znaczy „tak”, a uniki, odmowy i piętrzenie przeszkód uznawane są przez wszystkich za stałe i normalne elementy teatru uwodzenia. Szczególnie że Czerwony Rycerz ewidentnie chciałby czegoś więcej i od początku traktuje konwencję miłości dworskiej jak zbędny balast, co skutkuje między innymi sceną, w której nagle przyciska do ściany dopiero co poznaną nowicjuszkę, całuje ją i próbuje zmusić do pieszczot. Nasz bohater kocha (a może tylko pożąda) szczeniacko, chyba po raz pierwszy w życiu i z przekonaniem, że należy mu się wszystko, czego zapragnie, co czytelnika – a jeszcze bardziej czytelniczkę – nastraja do niego raczej podejrzliwie. W dodatku Cameron strasznie mąci, jakby nie był przekonany do tego wątku i nie wiedział, co z nim począć. Uprawomocnić postępki bohatera czy jednak trzasnąć go w ryj? W rezultacie z jednej strony daje Czerwonemu Rycerzowi duchową więź z wybranką (symbolizowaną przez wizyty w jej ogrodzie pamięci), z drugiej zaś sprowadza go na ziemię i każe mu uszanować decyzje lubej, która pragnie dla siebie innej przyszłości. Rozpatrując to w kontekście miłości dworskiej, wypada uznać, że bohater nie dokonał odpowiednio heroicznych czynów i nie okazał się godny uczucia swojej damy. Tylko że takiej interpretacji przeczą fakty – Czerwony Rycerz, generalnie działający w szarej strefie między dobrem a złem, zostaje odrzucony tuż po tym, jak dokonał prawdopodobnie najbardziej bohaterskiego czynu w swoim życiu. Podejrzewam, że pan Miles chciał w ten sposób utrzeć nosa idealizującym miłość fantastom i odrzucić tradycyjny motyw uczucia pięknej damy, które bohater otrzymuje na końcu powieści w nagrodę za pokonanie potwora i ogólne dobre sprawowanie. Pewności jednak nie mam, bo – jak wspominałam – ten wątek nie jest dla mnie w pełni czytelny. Może coś się wyjaśnia w następnych częściach serii? Tak czy siak szkoda, że nie dane nam poznać tej historii z perspektywy samej Amicji, postaci o niejasnej motywacji, raczej biernej i chwilami antypatycznej, której dwubiegunowe zachowanie jest dla czytelnika równie nieprzeniknione – i wnerwiające – co dla Czerwonego Rycerza.

Trzymajmy się zatem wątku obrony klasztoru. Pod tym względem „Czerwony Rycerz” to całkiem zadowalające militarne fantasy, na dodatek – o ile potrafię to stwierdzić – wiernie oddające realia epoki. Gdzieś kiedyś oblężenie musiało się ciągnąć tak długo, że obrońcy poumierali z nudów, i dzięki panu Milesowi czytelnik ma szansę poczuć te same emocje na własnej skórze. W przeciwieństwie do, dajmy na to, Cooka z jego „Czarną Kompanią”, w której żołnierz głównie czeka, aż wojna sama do niego przyjdzie, u Camerona najemnik wiedzie pozornie ekscytujące życie pełne nieustannych potyczek, zasadzek, patroli i bitew tak epickich, że ujmą byłoby poświęcić im mniej niż kilkaset stron opisu. Problem z takim przedstawieniem polega oczywiście na przesycie i stopniowym zobojętnieniu na wszelkie wojenne okropieństwa, prowadzącym do rzeczy najokropniejszej – nudy. Autor, zdaje się, chciałby ciągle potęgować napięcie, a przecież trudno to zrobić bez kontrastu, bez chwil oddechu. Trudniej jeszcze, gdy nie ma się ciekawego pomysłu na fabułę. A ta jest w „Czerwonym Rycerzu” prosta jak budowa cepa bojowego: antagonista atakuje, a bohater zwycięża, antagonista liże rany i ponawia atak, a bohater zwycięża, antagonista ucieka się do podstępu, a bohater... i tak w koło Macieju. Nie jest łatwo przejąć się losami naszej najemnej kompanii, kiedy ta odnosi same sukcesy, a drobne porażki kosztują co najwyżej życie jakiegoś bohatera czwartego planu. Świat Milesa Camerona może być na powierzchni brudny, krwawy i okrutny, ale brak mu tego, co czyni brutalnym prawdziwe życie – nieodwracalnych konsekwencji.

Wiarygodne źródło szepnęło Gryzipiórowi, że najmocniejszą stroną „Czerwonego Rycerza” są realistyczne sceny bitewne. Niżej podpisany laik wolałby jednak, żeby realizm był dla Camerona punktem wyjścia, a nie celem samym w sobie. Mówiąc wprost – ani Cook, ani Zelazny, ani Martin, ani nasz Wegner czy Sapkowski toto nie jest. Nie wykluczam, że niektórzy z tych autorów może więcej fantazjują, może mylą glewię z gizarmą, może nie sprawdzili na własnej skórze, gdzie najbardziej poci się rycerz w zbroi płytowej. Za to są niedoścignieni w przedstawianiu walk tak, że ja je widzę, słyszę, czuję, a przede wszystkim – rozumiem. U Camerona zaś błyskawicznie tracę wątek. Znów winni wydają się ci liczni a łudząco do siebie podobni bohaterowie, których trudno spamiętać, a co dopiero skojarzyć, jaka sytuacja militarna panuje w ich regionie i czy mordobicie, na które się zanosi, będzie istotne dla fabuły, czy raczej nie. Nie ma stawki, nie ma zabawy.

Na domiar złego nasz autor-rekonstruktor buduje sceny w sposób, który doprowadziłby do łez każdego specjalistę od pisarskiej roboty. Dobra scena powinna mieć: cel, konsekwencje i punkt widzenia. Tymczasem w „Czerwonym Rycerzu” sporo jest takich błahych fragmentów, które nie mają ani celu, ani konsekwencji, a punkt widzenia, choć zaznaczony w nagłówku, jest tak ulotny i mało charakterystyczny, że nawet wytężając słuch, nie usłyszymy indywidualnego głosu bohatera. Nie postawimy się na jego miejscu, nie damy wciągnąć w wir wydarzeń. Pozostaniemy na pozycji letniego obserwatora, wyjątkowo niewygodnej, jeśli chodzi o śledzenie fabuły jakiejkolwiek książki. W dodatku pan Miles woli relacjonować niż pokazywać i bezlitośnie amputuje wszystkie szczegóły, które mogłyby uczynić narrację odrobinę bardziej ekspresyjną i przemawiającą do wyobraźni. „Widok był wspaniały” – poinformuje was taki skurczybyk, ale dlaczego był wspaniały? To już zachowa dla siebie. Żeby nie było, że się pastwię (nigdy!), oto pierwsze akapity pewnej sceny:

Królowa leżała na noszach zawieszonych między czterema końmi. Król i jego przyboczni wyjechali z bramy Zamku Mostowego, gdy garnizon wystrzeliwał bełt za bełtem w nadciągające szeregi stworzeń.
Zobaczył, że przeor i kapitan najemników wyprowadzają swoich zbrojnych po dwóch wąskich drewnianych kładkach na równinę.
Spojrzał w prawo i lewo, próbując odgadnąć, z jakiego powodu szarżują na wroga.
Widok był wspaniały.
Rycerze nieśpiesznie stawali w ordynku, gdy nieprzebrane rzesze wrogów biegły ku nim bezgłośnie – może cisza ataku była najstraszniejszą cechą boglinów. Król słyszał, jak najemny kapitan wykrzykuje rozkazy i jak powtarza je trębacz [s. 756].

Na koniec muszę trochę pokrzyczeć na wydawców – tego oryginalnego i tego polskiego. Po pierwsze, za brak mapy królestwa Alby. Mapa to dla miłośnika fantastyki artefakt najzupełniej magiczny, szczególnie wtedy, gdy autor sadysta każe mu samemu wnioskować o trasach przemarszu wojsk, ukształtowaniu terenu i odległości między strategicznymi lokacjami. Po drugie, za brak korekty. Jeśli trochę czytacie Gryzipióra, to wiecie, że wiele wybacza redaktorom (zapewne w nadziei, że i jemu zostanie wybaczone) i rzadko czepia się ich pracy. Ale kiedy zamiast przeżywać rozterki Czerwonego Rycerza chichra się z „wyszklonej klaczy”, „rozdzielców” zamiast „rudzielców”, jednego bohatera, który „siknął głową”, i drugiego, któremu się pomyślało „ludzina raz” zamiast „ludzi naraz”, to zaraz robi mu się przykro, że tylu jego znajomych redaktorów nie może znaleźć stałej roboty. Drogie panie, drodzy panowie, korekta przecież prawie nic nie kosztuje! A jak mądrze powiada profesor Bralczyk w nieśmiertelnym memie, naprawdę jest różnica, czy robisz komuś „łaskę”, czy „laskę”.

  • Cykl: Syn zdrajcy (1)
  • Przekład: Maria Gębicka-Frąc
  • Wydawca: MAG
  • Rok wydania: 2016 (2012)
  • Liczba stron: 848


9 komentarzy:

  1. To jest cykl fantasy, nad którym się zastanawiałam. Bo z jednej strony wszyscy chwalą, z drugiej jestem już potwornie zmęczona tym przekonaniem pisarzy (głównie płci męskiej), że fantasy to musi być z krwią, flakami i obleśnym seksem (choć przy tym ostatnim często trudno powiedzieć, czy obleśność jest zamierzona, czy wynika tylko z niedostatków warsztatu), bo inaczej to YA, a YA to najgorzej. A o pisaniu relacji historycznej zamiast powieści mogę powiedzieć tylko, że raz już coś takiego czytałam i wystarczy mi do końca życia.

    No więc teraz się już zastanawiać nie muszę, poszukam czegoś miłego i mniej nastawionego na epatowanie naturalizmem. Nawet kilku kandydatów na półce czeka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do usług! Ano właśnie, to jakiś smutny znak czasów, że przez „dorosłą” opowieść od dłuższego czasu rozumie się taką, która naturalistycznie i w dużej ilości przedstawia przemoc i erotykę, a nie na przykład taką, która porusza złożone problemy społeczne albo pokazuje dorosłego człowieka radzącego sobie ze swoimi dorosłymi problemami. W rezultacie czasem mam wrażenie, że więcej dojrzałych opowieści odnajduję w literaturze dziecięcej niż w tej nowej, krwawej i brutalnej fantasy. Są autorzy, którzy fajnie łączą jedno z drugim, ale generalnie – jak piszesz – przesyt jest. Z drugiej strony można dzięki temu bez wyrzutów sumienia skakać w bok do SF, new weird, dystopii i całej reszty fantastycznego kramu :)

      A co to była za powieść napisana jak relacja historyczna? Bo ja z aż takim „uhistorycznieniem” powieści jak w „Czerwonym Rycerzu” spotykam się chyba pierwszy raz. Z moich ostatnich (niedokończonych) lektur, które byłyby równie mało literackie, zapadła mi w pamięć tylko „Akacja” Durhama, która jest jakby sześćsetstronicowym streszczeniem właściwej powieści, prawie pozbawionym dialogów. Brrr!

      Usuń
    2. Mnie to boli tym bardziej, że często nawet powieści pokazujące dorosłych bohaterów radzących sobie z dorosłymi problemami są nazywane YA wyłącznie dlatego, ze nie epatują naturalistyczna przemocą (fakt, dotyczy to najczęściej literatury rozrywkowej, but still). Zwłaszcza, jeśli pierwotnie kierowane są do uniwersalnego wiekowo odbiorcy, na zasadzie "nastolatka zabawi fabuła, dorosłego skłonią do przemyśleń inne elementy". Coraz częściej pisze się o "Temerairze" Novik jako YA, o "Asystencie Czarodziejki" Aleksandry Janusz czy o książkach Brandona Sandersona (uczciwie przyznam, że niektórym z uniwersum Cosmere rzeczywiście bliżej do YA niż do czegokolwiek innego, ale nie wszystkim, na bora). To mi znacząco utrudnia wybór lektury. :/

      Sama skaczę bardziej w ekoliteraturę niż w SF, ale tak czy siak w klasycznym fantasy coraz trudniej znaleźć mi coś dla siebie.

      To był "Templariusz" Paula Doherty. Ogólnie wyglądał, jakby autor chciał napisać, nie wiem, podręcznik historyczny?... ale po skończeniu stwierdził, że to mu się chyba nie sprzeda i okrasił całość kilkoma scenkami i dialogami, żeby mogła uchodzić za powieść. Przy czym to wszystko ma tak drętwy styl, że aż się dziwię, jak udało mi się dobrnąć do końca.

      Usuń
    3. A to niezła ironia, bo przecież YA do łagodnych gatunków nie należy i też całkiem chętnie pokazuje opresję i przemoc. Jeszcze się zastanawiam, czy to nie jest po części tak, że YA stało się tak popularne i tak dobrze się sprzedaje, że wydawcy po prostu podciągają pod nie wszystko, co ma z nim choć trochę wspólnego, np. młodego bohatera? Szczególnie że – o ile mnie pamięć nie myli – z badań wychodzi, że młodzi ludzie czytają najwięcej?

      Ja się w ekoliteraturze zatrzymałam na Wohllebenie. Jak znam życie, rozkręcę się akurat wtedy, kiedy skończy się ten cały boom ;) Niezłym kierunkiem ucieczki jest też literatura głównego nurtu, bardzo polecam Ci np. „Pogrzebanego olbrzyma” Ishiguro albo trylogię „MaddAddam” Atwood, które pożyczają konwencję fantastyki, żeby mówić na dorosłe i aktualne tematy, niczym przy okazji nie epatując poza własną genialnością ;) Albo rzeczy zupełnie inne i odjechane, np. książki Waltera Moersa.

      A to bałwan jeden :) Chociaż kto wie, może da się coś takiego napisać. Już chyba z rok czekają na mnie „Córki Wawelu”, a komu miałoby wyjść łączenie historii z literaturą, jeśli nie Brzezińskiej?

      Usuń
    4. Problem polega na tym, że to nie wydawcy tak etykietują swoje książki, tylko czytelnicy... Jakby dla ogromnej większości czytelników (u czytelniczek bardzo rzadko widywałam takie opinie) brak przemocy (takiej z detalami opisanej, bo niedopowiedziana lub opisana ogólnie jakby się nie liczy) był jedynym kryterium:/

      E tam, Wohlleben jest przereklamowany (serio, moje największe rozczarowanie odnośnie tego typu książek). Jakbyś chciała się zagłębić w temat, to mogę Ci polecić znacznie bardziej interesujące tytuły ;)

      Patrz, "Pogrzebanego olbrzyma" nawet kiedyś przywlokłam do domu wprost z kosza z tanią książką. To jest coś bardziej w konwencji realizmu magicznego czy jeszcze inaczej? I czy przy okazji warto przeczytać "Okruchy dnia"? A jeśli tak, co co najpierw?
      "Maddaddam" mam cały na czytniku, ale powiedzmy, ze ostatnio nie miałam siły na problemową, zmuszającą do refleksji literaturę. Może jesień to odpowiedni czas.;)
      A co byś z Moersa poleciła? Czytałam "Miasto Książek" (yay!) i kontynuację (meh), reszta wydawała mi się już zbyt dziwaczna, ale może opisy mnie zmyliły.

      "Córki Wawelu" czekają i na mnie, ale jeszcze sobie poczekają. Muszą trafić na odpowiedni moment.;)

      Usuń
    5. E, mnie się Wohlleben podobał w tej swojej książce o drzewach, ale ze mnie niereformowalne dziecię miasta, więc prawie każda informacja o działaniu przyrody jest dla mnie objawieniem ;) Ale bardzo chętnie się dowiem, co warto przeczytać! Podczytuję Twoje recenzje, więc orientację mam, ale jakoś nie mogę się zdecydować na konkretny tytuł.

      "Okruchy dnia", wstyd przyznać, jeszcze przede mną, więc mogę tylko powiedzieć, że "Pogrzebany olbrzym" świetnie się broni sam :) To jest... hm... trochę baśń, trochę powieść historyczna, trochę fantasy, trochę alegoria... raczej nie realizm magiczny. Pięknie napisana rzecz o pamięci i zemście, której bohaterami jest dwoje starszych Brytów. Są fantastyczne stwory i coś na kształt magii, ale potraktowane inaczej niż w naszej klasycznej fantasy.

      Z Moersem jest problem, bo on wszystkie powieści pisze takie same, więc każda kolejna podoba się człowiekowi mniej :) Mnie ujęły "Rumo i cuda w ciemnościach", podobno "Kot alchemika" też dobry.

      Usuń
    6. Ja czytałam tylko jego książkę o zwierzętach, choć wszyscy mówią, ze ta o drzewach lepsza (i to jest jedyny powód, dla którego rozważam powrót do autora - weryfikacja tej teorii). Jednakowoż zawsze jestem chętna do zostawienia każdemu pytającemu (albo i nie) listy polecanek, więc łap swoją ;)
      Jeśli interesuje Cię strona popularnonaukowa odnośnie zagadnień osobowości i samoświadomości zwierząt, to polecam "Misterium życia zwierząt" Karstena Brensinga. Tytuł i okładka koszmarnie generyczne, ale to kawał dobrze napisanej (dobrze, czyli i merytorycznie, i przystępnie) i porządnie zredagowanej literatury. Aż dziwne, ze się taka perełka Amberowi udała.
      Jeśli wolisz reportersko i/lub autobiograficznie, to mam kilka pozycji :)
      - "Szympansy z Azylu Fauna" Andrew Westoll - reportaż z pobytu autora (w charakterze wolontariusza) w ośrodku zajmującym się opieką nad "emerytowanymi" szympansami, wykorzystywanymi wcześniej do eksperymentów medycznych. Napisana konkretnie, poruszająca, ale bez czułostkowości czy elementów szantażu emocjonalnego. Poza historiami samego ośrodka i pensjonariuszy zawiera też sporo informacji o samym zjawisku eksperymentowania na naczelnych. IMO najlepsze, co dotąd wyszło w serii Menażeria.
      - "Dwanaście srok za ogon" Stanisław Łubieński - druga najlepsza rzecz, jaka wyszła w serii Menażeria.;) Zbiór dwunastu krótkich tekstów (coś pomiędzy esejem a reportażem najczęściej) poruszających dwanaście różnych zagadnień związanych z ptakami: od kwestii "jak to jest polować z aparatem na puszczyka w zimowych Bieszczadach" po pytanie, dlaczego tak wiele ptaków wędrownych ginie podczas przelotów nad basenem Morza Śródziemnego.
      - "Człowiek, który wspinał się na drzewa" Jamesa Aldreda - jeszcze nie opisana na blogu, ale bardzo sympatyczna opowieść człowieka, który z włażenia na kilkudziesięciometrowe drzewa uczynił swój zawód (tak, to on jest odpowiedzialny za nagrania młodych piskląt w gniazdach orłów i takie tam).
      I jeszcze kilka tytułów już bez opisów, bo komć już jest tl;dr ;) "Żyjący z wilkami" Shaun Ellis, "Corvus" Esther Woolfson, "Tak kochaja lemury" Violetty Nowakowskiej i "Powiedz, gdzie cię boli" Nika Trouta.

      Hm, może "Pogrzebany olbrzym" to jest jakiś kandydat na kolejna lekturę, jak skończę "Wiernych wrogów" (o ile nie zaniesie mnie w klimaty steampunkowe...). Może dobrze byłoby zmienić klimat ;) (i chyba rozejrzę się za "Kotem Alchemika", może któraś biblioteka ma).

      Usuń
  2. Hmmm... Wygląda na to, że powieść mocno zyskałaby na ograniczeniu perspektyw i skoncentrowaniu się głównym wątku. Na zasadzie kontrastu przypomniała mi się "Noc noży" Esslemonta, czyli podobnie czaso-miejscowo ograniczona opowieść, która była bocznym dodatkiem do cyklu znanego z monstrualnego namnożenia postaci i wątków.

    Ale, ale! Świetna, wnikliwa recenzja. Szkoda, że tak ich tu mało, ale może to i lepiej - w ogóle bym w kompleksy wpadł.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałem. Okropne to było.

    Świat do bólu generickowy. Postacie stworzone zupełnie bez polotu, jak z fanfiction 13-latka. Szczególnie kobiece rażą, widać, że oparte zostały na stereotypach z filmów pornograficznych. Masa zupełnie nonsensownej, nie służącej niczemu przemocy. Autor niby z jednej strony stara się popisać wiedzą historyczną, dlatego też jego bohaterowie stają w gardach ze średniowiecznych fechtbuchów (szczególnie upodobali sobie gardę kobiety, jeśli mnie pamięć nie myli), podstawowa jednostka nazywa się "kopią", a królestwo nazywa się Alba (co jest historyczną nazwą Szkocji, czy raczej: największego z pikto-celtyckich królestw, które po zjednoczeniu stały się Szkocją). Z drugiej kompletnie nie czuje epoki, w efekcie mamy służącą zwracająca się do królowej per "ty zdziro".

    Setting potwornie nieodkrywczy. Zarówno świat przedstawiony, jak i znaczna część linii fabularnej zaczerpnięta z takiej starej, acz klasycznej powieści fantasy "Trzy serca i trzy lwy" Poula Andersona. Tyle, że Anderson zmieścił to na 220 stronach, a nie 850. No i mimo, że powieść wybitna nie jest, to pisał lepiej.

    Początkowo myślałem, że wybaczę, bo wygląda to jak debiutanckie dzieło jakiegoś nastolatka. Myślałem: dam szansę.

    A potem wyszło, że autorem jest 50-latek, który w momencie publikacji powieści miał za sobą 20 letnią karierę pisarską.

    Sorki, ale znak, że takie powieści zyskują popularność świadczy tylko o jednym: że pora umierać.

    OdpowiedzUsuń