5 największych błędów ekranizacji „Hobbita”


Wygrana czy przegrana, „Bitwa Pięciu Armii” dobiegła końca. Opadł kurz, obeschły łzy, zamilkł łoskot towarzyszący recenzenckim potyczkom i można wreszcie wypuścić w pole kwatermistrzów, którzy oszacują zyski i straty. Dziś będzie Gryzipiór liczył ofiary, to znaczy zastanawiał się, co w ekranizacji „Hobbita” nie wyszło, które postaci okazały się zbędne i co u diabła jest nie tak z tym zakończeniem.

#1

O czym jest ten film?

Wiadomo, że „Hobbit” to film po przejściach, któremu przydarzyła się zmiana reżysera i rezygnacja scenarzysty. I to niestety widać, szczególnie wtedy, kiedy ogląda się trylogię jako całość. Największa przepaść zieje między częścią pierwszą, do której scenariusz pisał Guillermo del Toro, i częściami kolejnymi, które wyszły spod piór tercetu Peter Jackson, Fran Walsh i Philippa Boyens. „Niezwykła podróż” to film jeszcze dość kameralny: niewielkie plany, leniwa narracja, poetyka baśni (trolle, kamienne olbrzymy), zaskakująca wierność oryginałowi. Przede wszystkim jest to jednak opowieść jednego hobbita (a także popis jednego aktora). To Bilbo wyrusza na przygodę życia, to Bilbo przechodzi próby i to Bilbo w końcu dojrzewa do bohaterstwa. Jest – mówiąc wprost – punktem odniesienia całej tej historii. W „Pustkowiu Smauga” dołącza do niego Thorin, lecz za jego plecami zbiera się już zastęp kandydatów do pierwszego planu: Bard, Tauriel, Legolas, Thranduil... Stopniowo Bilbo staje się postacią drugorzędną we własnej historii, aż w ostatniej części jego wątek zostaje przyćmiony przez konflikt ras i finałową bitwę, jak zwykle u Tolkiena noszącą znamiona kosmicznego konfliktu Dobra ze Złem.

„Bitwa Pięciu Armii” to film bardzo już różny od pierwszej części trylogii: dynamiczny, widowiskowy i swobodnie zmieniający perspektywę. Efekt? Stylistyczna niespójność „Hobbita”, który raz chce być filmem o niezwykłej podróży Bilba, a raz godnym następcą „Władcy Pierścieni”. I który najwyraźniej nie słyszał o istnieniu złotego środka. Jasne, że źródeł tej niespójności można szukać w Tolkienowskim pierwowzorze, balansującym na granicy między baśnią, powieścią łotrzykowską a tym, co wkrótce będzie się nazywać epicką fantasy. Ale czy to jakieś usprawiedliwienie?

fot. Warner Bros. / MGM [*]

#2

Legolas i inne nieszczęścia

Słynny wynalazca deskorolki w Śródziemiu powrócił w „Hobbicie”, żeby robić dokładnie to, czym zajmował się w poprzedniej trylogii. Program występu obejmuje: szlachtowanie orków, piruety na głowach krasnoludów, wbieganie po rozpadających się schodach i w ogóle udowadnianie, że grawitacja nie istnieje. Gryzipiór nie będzie się w tym miejscu czepiał przesadzonych efektów specjalnych i autoparodii, które tak lubi Peter Jackson. (Nie chciałby oceniać pod kątem realizmu filmu fantastyczno-przygodowego, który z zasady obiecuje oczarowanie pod warunkiem, że widz zechce – jak mawiał Tolkien – zawiesić niewiarę). Gryzipiór będzie się natomiast czepiał konstrukcji postaci.

Choć lepiej może powiedzieć: braku konstrukcji, bo Legolas nie jest postacią, której można zarzucić intrygującą osobowość, niejednoznaczność czy choćby wpływ na wydarzenia. Jeśli Jackson chciał, by widzowie zobaczyli w filmie znajomą twarz, wystarczyło zadać blond księciu krótkie cameo w Leśnym Królestwie. Jeśli chciał mieć w odwodzie kogoś, kto zrealizuje każdą jego kaskaderską fantazję, wystarczyło przekazać tę rolę innej postaci. Mnożenie bohaterów to zawsze ryzyko i jeśli nie trzyma się ich w ryzach, kończy się z filmem, w którym na pierwszym planie panuje nieznośny tłok (jak w „Bitwie Pięciu Armii”). Wprowadzenie nowej postaci oznacza też konieczność uszczęśliwienia jej jakimś osobistym wątkiem, co w wypadku Legolasa oznaczało budującą historię o matce, która kochała go bardziej niż życie. To Gryzipiór już wolał deskorolkę.

fot. Warner Bros. / MGM [*]

#3

Tauriel*, czyli niedole miłowania

Gryzipiór apeluje w tym miejscu o powstanie Kodeksu Ekranizacji Książek (KEK), w którym pierwszy paragraf brzmiałby: „Nie będziesz dopisywał postaci, które są zbędne”. Gryzipiórowi wprawdzie obiło się o uszy, że Tauriel miała wzbogacić obsadę „Hobbita” o silną bohaterkę kobiecą, jednak po ostatnim filmie widać, jak bardzo deklaracje rozminęły się z tym, co znalazło się na ekranie. Szkoda, bo zapowiadało się na ciekawą postać. Elfka z ludu, której obce są dawne waśnie i osobiste antypatie króla, mogła stać się głosem rozsądku w konflikcie, który doprowadził do finałowej bitwy. Mogła rzucić wyzwanie Thranduilowi, oskarżając go nie o brak serca (wiadomo, królowi serce jest zbędne), ale na przykład o okłamywanie poddanych.

Niestety, wolała romansować z krasnoludem.

W ten sposób płomiennowłosa kapitan straży potwierdziła dwie rzeczy: (1) pojawienie się kobiety w opowieści zawsze prowadzi do zawiązania wątku miłosnego oraz (2) Thranduil słusznie skazał ją na banicję. Od nieszczęsnej sceny flirtu w lochach widz ma prawo wierzyć, że wszystko, co Tauriel robi, robi z powodu nowego uczucia. I ze zdziwieniem śledzi losy doświadczonej kapitan straży, która porzuca swój lud pod wpływem kaprysu. Po co to robi? Trudno powiedzieć, bo w całym „Hobbicie” nie ma chyba jednej sceny, w której obecność Tauriel coś by zmieniła. Owszem, ratuje Kilego od śmierci, ale można przypuszczać, że gdyby nie było jej postaci, nie byłoby też zatrutej strzały. W końcu kobietę stworzono do kochania, a nie do tego, by wpływała na losy Śródziemia.

*Gryzipiór kategorycznie odmawia używania imienia Tauriela.

fot. Warner Bros. / MGM [*]

#4

Kontekst, głupcze!

Gryzipiór zdaje sobie sprawę z tego, że powinno się oceniać to, co w filmie jest, a nie to, czego w nim nie ma. Mimo to od kiedy w pierwszej części twórcy trylogii zdradzili się ze znajomością „Wyprawy do Ereboru” i dodatków do „Władcy Pierścieni” po cichu liczył, że przemycą do niej nieco więcej historii krasnoludzkiej rasy. Nie, nie jest zapalonym tolkienistą, ma za to słabość do bohaterów, których nie da się jednoznacznie ocenić. W uniwersum Tolkiena takim bohaterem jest Thorin, przywódca ludu nielicznego, rozproszonego i nielubianego przez inne rasy, a do tego stale zagrożonego przez złe moce. To kontekst o tyle ważny, że może zmienić stosunek widza do owej brzemiennej w skutki decyzji krasnoludów o zachowaniu skarbu dla siebie.

Wątek szaleństwa Thorina również w książce sprawiał Gryzipiórowi kłopot. Rozumiał oczywiście, że po śmierci Smauga ktoś musi zasiąść na pustym tronie antagonisty i że pada na samolubnego, opętanego żądzą złota krasnoluda. Rozumiał, ale się nie zgadzał. Jasne, że Thorin mógł pomóc ludziom z Jeziora, bo miłość bliźniego i tak dalej, ale pamiętajmy, że skarb Smauga to nie tylko złoto. To także krasnoludzkie zbroje, miecze, topory, dzieła sztuki i cały materialny dorobek Ereboru. Przeganiając ludzi, Thorin w rzeczywistości chroni dziedzictwo swojego nielicznego, stale zagrożonego ludu. Nie znaczy to, że nie jest skory do pomocy. Po prostu chce negocjować na własnych warunkach. – Barykadujesz się, jakbyś spodziewał się kradzieży – skarży się Bard tuż przed finałową bitwą. – Może spodziewam się kradzieży – odpowiada Thorin i ma rację. Dopóki u wrót Ereboru stoi armia elfów, każda szczodrość, jaką mógłby okazać, będzie wymuszona. A tego dumny król krasnoludów nie zniesie, nie da też sobie wmówić moralnej wyższości potrzebujących.

Twórcy „Hobbita” czuli chyba wielowarstwowość tego konfliktu (dowodem przytoczony dialog), ale nic z nią nie zrobili. Skupieni na bardzo fotogenicznym wątku szaleństwa, nie spróbowali zracjonalizować postępowania Thorina. Nie zaproponowali spojrzenia z innej perspektywy. Gryzipiór widzi tu straconą okazję, by wyjść poza ramy grzecznej baśni przestrzegającej przed chciwością i odnaleźć w „Hobbicie” coś, co byłoby głębsze i nie tak oczywiste.

fot. Warner Bros. / MGM [*]

#5

„Nie hukiem, lecz skowytem”

Wiele błędów „Hobbita” wydaje się efektem przycięcia filmu do kinowego formatu, ale to, co zrobiono z zakończeniem, woła o pomstę do nieba. Eru Ilúvatar raczy wiedzieć, dlaczego na przykład zostawiono Alfrida z wystającą halką, a usunięto scenę pogrzebu wiadomej postaci. Scenarzyści bali się – jak sami przyznali – powtórki z „Powrotu króla”, filmu znanego z tego, że kończy się trzy razy, zanim na ekranie pojawią się napisy końcowe. Postawili więc na jedno zakończenie – powrót Bilba do domu – które jednak nie domyka tych bardziej epickich wątków opowieści. Co dalej z królestwem Ereboru? Czy Barda okrzyknięto władcą Miasta na Jeziorze? Jak uhonorowano poległych w bitwie? Gdzie się podział Arcyklejnot? Quest, najważniejszy wątek epickiej fantasy, kończy się w „Hobbicie” w sposób, który nie zostawia miejsca na oddech, na pożegnanie z bohaterami, wreszcie na pokazanie, że mimo tragicznych wydarzeń świat wrócił do równowagi. A to wielka nieuprzejmość nie tylko w stosunku do konwencji, ale i do zaangażowanego widza.

Żeby nie było, że tylko marudzi, niedługo będzie Gryzipiór liczył łupy wojenne, to znaczy chwalił „Hobbita” za to, co poszło dobrze.


0 komentarze:

Prześlij komentarz